poniedziałek, 29 sierpnia 2016

7. Śmiertelny wróg

Im mniej dni pozostawało do turnieju, tym bardziej Rose się denerwowała.
W piątek osiągnęła swój stan krytyczny i uciekła z zajęć z obrony przed czarną magią, wymawiając się bólem głowy. Profesor Nicks spojrzał na nią dziwnie, lecz machnięciem ręki odprawił do skrzydła szpitalnego. Wyszła z klasy, czując na plecach kilka zatroskanych spojrzeń.
Jednak nie tylko ona reagowała w ten sposób; kilka dziewcząt z młodszych roczników już zemdlało z wyczerpania, więc McGonagall kazała im wszystkim na siebie uważać.
Rose nie poszła do pielęgniarki, lecz do swojej sali treningowej. Jeśli czegoś teraz potrzebowała, to właśnie — paradoksalnie — tańca.
Wiedziała, że gdy już wyjdzie na scenę, trema odejdzie jak za machnięciem różdżki — to czekanie było najgorsze i ono przyprawiało o ból głowy. Na szczęście albo i nieszczęście, jutro miało się wyjaśnić, czy Rose przeszła dalej, czy nie.
Kiedy zaczynała tańczyć, cały strach się z niej ulatniał. Przestawała myśleć o czekającym ją występie i analizować każdy element choreografii. Skupiała się na tym, co było tu i teraz. Z każdym krokiem, ruchem dawała upust negatywnym emocjom, przekuwając je w swoją siłę.
Mugole mówili, że lekarstwem na wszystko jest sen, zdaniem Rose lekarstwem na wszystko był taniec.
Wreszcie opadła bez sił na podłogę, ale za to już znacznie uspokojona. Powoli nabierała przekonania, że jakoś to będzie, że jakoś dadzą z Brianem radę i przejdą dalej, do kolejnego etapu. Przecież nie mogło być aż tak źle, prawda?
Wyciągnęła z torby książki i, korzystając z tego, że miała chwilkę wolnego, zabrała się za odrabianie prac domowych. Wiedziała, że pewnie w ciągu weekendu już tego nie zrobi, bo będzie zbyt zaaferowana turniejem, a nauczyciele nie okażą jej litości z tak błahego powodu. Zresztą sama nie umiała odpuścić.
Zaskrzypiały otwierane drzwi i Rose ku swojemu zdziwieniu ujrzała Briana. Umawiali się na ostatni trening dopiero na dziewiętnastą, a dochodziła piętnasta.
— Rose? Co ty tu robisz?
Chłopak wyglądał na równie zaskoczonego jak ona sama.
— Mogłabym ciebie spytać o to samo.
— Przyszedłem jeszcze poćwiczyć — przyznał. — Chyba cała ta trema dopadła i mnie. Przeszkadzam ci?
— Nie, skądże znowu. Chodź, chodź, ja zaraz idę, muszę zrobić sobie przerwę i zjeść obiad.
— Wiesz, że możesz zostać, jeśli tylko chcesz. — Uśmiechnął się lekko, odkładając torbę na stół. Ściągnął swoje szkolne szaty i został w samym podkoszulku oraz długich spodniach. — W końcu to twoje pomieszczenie, jakby nie patrzeć.
— Daj spokój, równie moje, jak twoje. Poza tym naprawdę jestem głodna i to już najwyższa pora, żebym coś zjadła.
— W takim razie widzimy się o dziewiętnastej?
— Tak.
Skinęła głową i pomachała mu, po czym opuściła pokój.

Kto by pomyślał, że picie gorącej, mugolskiej zielonej herbaty podczas kąpieli tak kojąco wpływało na zmysły. Rose z zadowoleniem wyciągnęła się w wannie w łazience prefektów, obejmując dłońmi kubek, jeszcze zresztą ciepły. Niewiele brakowało, żeby zaczęła mruczeć jak kot.
Gorąca woda opłukująca jej ciało zmywała z niej znużenie całego dnia oraz pot dzisiejszego treningu. Razem z Brianem dali z siebie naprawdę wszystko, choć wiedziała, że chłopak jeszcze się zmaga ze swoją częścią. Przynajmniej się starał i teraz mogła jedynie się modlić do Merlina, żeby tyle wystarczyło.
Pozostawało jej tylko wyspanie się przed czekającym ją następnego dnia zadaniem.

Gabrielle z zaniepokojeniem biegła przez korytarze zamku, potykając się o własne szaty. Zignorowała szepty kilku obserwujących ją trzecioklasistek i zakasała spód ubrania, chcąc jak najszybciej odnaleźć Jona — a największą szansę miała na to w okolicy wejścia do pokoju wspólnego Hufflepuffu, położonego nieopodal kuchni.
Wreszcie dostrzegła go stojącego w grupce puchońskich siódmoklasistów. Zawzięcie o czymś dyskutowali, lecz przybycie Krukonki sprawiło, że rozmowy ucichły. Spojrzenia wszystkich pięciu chłopaków skupiły się na niej, przez co nieco się speszyła.
— Gabrielle? Co tu robisz? — spytał wreszcie zdumiony Jon, zastanawiając się, czy dziewczyna przyszła właśnie do niego.
— Chciałam z tobą porozmawiać.
Chyba śnił.
— W porządku. Panowie, wybaczcie, proszę. — Przeprosił kolegów — nie nazwałby ich przyjaciółmi — i odszedł z Gabrielle dalej od wścibskich oczu i podsłuchujących uszu. — Wszystko w porządku?
Zaczął się niepokoić. Coś się musiało stać, skoro Gabrielle przebiegła pół Hogwartu, żeby go znaleźć. Do tego wyglądała na silnie poruszoną i wcale nie był to wpływ szaleńczego pościgu za nim.
— U mnie tak, u naszej błyszczotki nie — wyrzuciła z siebie na wydechu. — Chyba jest chora. Nie wiem, co jej jest. Nie wygląda dobrze. Prawie mnie ugryzła. Musimy się pospieszyć…
Jon czuł, że zadawanie pytań jest w tej chwili zbędne (zresztą pewnie i tak nie uzyskałby odpowiedzi), więc bez zastanowienia zerwał się do biegu razem z Gabrielle. Do licha, jakim cudem ta dziewczyna dawała radę utrzymać takie tempo? Czy ona się nigdy nie męczyła?
Dotarli wreszcie na błonia, na tyły chatki Hagrida. Swoją błyszczotkę rozpoznali od razu; zwierzątko leżało na dnie klatki, a jego sierść miała barwę popiołu. Prawdę mówiąc, zdaniem Jona wyglądało, jakby zaraz miało skonać.
— Profesor Abott nas zabije — wymamrotała Krukonka, przyklękając wprost na ziemi i nie przejmując się tym, że brudzi szaty. — Już nie wiem, co robić.
— Czego próbowałaś?
Jon przykucnął obok, wiedząc, że nie może sobie pozwolić na spanikowanie. Należało działać szybko i precyzyjnie, jeśli nie chcieli stracić zwierzęcia.
— Wilczej jagody, okładów ze skrzeloziela… Nie wiem, co jeszcze mogłoby podziałać.
— Eliksir słodkiego snu.
— Co proszę?
Spojrzała z niedowierzaniem na kucającego przy niej chłopaka. Na jego twarzy widniała absolutna powaga; nie wyglądał, jakby żartował.
— Mówię poważnie. One reagują na ten eliksir inaczej niż my. My zasypiamy, a dla nich działa to jak eliksir przeciwbólowy i regenerujący. Jak to nie pomoże, to już nic nie pomoże.
— Serio?
— Serio. Mamy jednak niewiele czasu, powinniśmy się pospieszyć.
— Myślisz, że madame Shearwood mogłaby nam go dać?
— Nie wiem, Gab. Lepiej, żeby tak było, bo jeśli nam nie da, trzeba będzie jej ukraść i złamać przy okazji kilka punktów szkolnego regulaminu. Nie boisz się? — spytał z łobuzerskim błyskiem w oczach, nagle zapomniawszy o powadze sytuacji.
— Nie!
— Bardzo dobrze. Chodźmy, musimy się pospieszyć.

Stanęli pod drzwiami gabinetu madame Shearwood, spoglądając na siebie niepewnie. Żadne nie chciało wykonać ruchu, lecz wreszcie Gabrielle zapukała. Usłyszawszy krótkie „Proszę”, weszli do środka.
Wystrój pomieszczenia silnie kontrastował z wyobrażeniami uczniów o tym, jak gabinet nauczycielki eliksirów — rezydującej zazwyczaj w zimnych, ciemnych i mokrych lochach — powinien wyglądać. Ściany miały ciepły kolor, dodatkowo wisiały na nich ruszające się fotografie w kolorze sepii. Żadnej z widocznych na nich osób Gabrielle nie mogła rozpoznać, więc jej wzrok powędrował ku ciągnącej się po przeciwległej ścianie przeszklonej szafki zawierającej fiolki oraz kolby z eliksirami. Dziewczynie momentalnie zaświeciły się oczy, lecz szturchnięcie Jona przywołało ją do porządku. Dopiero wtedy odważyła się spojrzeć na madame Shearwood — kobieta odwzajemniała ich zmieszane spojrzenia ze zdziwieniem, uniosła też brwi. Wyraźnie była zaskoczona wizytą.
— Czemu zawdzięczam tę przyjemność goszczenia was w moich progach? — spytała wreszcie, odkładając na bok pióro. Zwinęła zapisany do połowy pergamin.
— My… Hm… — zaczął Jon, nie wiedząc, jak wyrazić prośbę.
— Potrzebujemy pani pomocy.
Gabrielle nieoczekiwanie przyszła mu z pomocą, prostując się i wlepiając swoje nieustępliwe spojrzenie w nauczycielkę. Kobieta uniosła brwi.
— W czym?
— Chcieliśmy zapytać, czy mogłaby pani…
Dalsze słowa Jona zagłuszył wybuch, który rozległ się gdzieś na korytarzu prowadzącym do gabinetu madame Shearwood. Gabrielle aż podskoczyła wystraszona i chwyciła swojego towarzysza za rękę, oglądając się na drzwi, Jon odruchowo ją przytulił, przyciągając do siebie, zaś nauczycielka nie straciła zimnej krwi. Chwyciła natychmiast swoją różdżkę i wyskoczyła z pomieszczenia, gotowa do solidnego zrugania sprawcy całego zamieszania.
— Teraz mamy szansę — wyszeptał Jon, nadal obserwując drzwi, za którymi zniknęła nauczycielka. — Postoję na straży, ty weź eliksir.
— Jon…
— Gabrielle, to nasza jedyna szansa. Ona może nam tego nie dać. Szybko, nie mamy czasu! Nie wiem, kiedy wróci.
Dziewczyna miała ochotę rzucić na niego solidnego upiorogacka za wmanewrowanie jej w tę sytuację, w końcu jednak wyciągnęła swoją własną różdżkę i podeszła do szafki. Wymamrotała kilka zaklęć diagnostycznych — tak jak myślała, eliksiry były chronione czarami strażniczymi oraz antywłamaniowymi. Na całe szczęście jednak najwyraźniej madame Shearwood nie celowała w zaklęciach, gdyż nie stanowiły one problemu dla bystrej Krukonki. Szybko się z nimi uporała i na próbę otworzyła drzwiczki szafki. Trochę ryzykowała, bo nauczycielka mogła jeszcze otoczyć mebel urokami niewykrywalnymi dla magii Gabrielle, na całe szczęście jednak tego nie zrobiła.
Krukonka szybko odnalazła właściwy eliksir, oznaczony odpowiednią etykietką oraz podpisany schludnym pismem madame Shearwood. Fioletowa zawartość fiolki uderzała o szklane ścianki, kiedy Gabrielle chowała naczynie w kieszeni. Na tym jednak się cała operacja nie zakończyła, gdyż dziewczyna szybko przetransmutowała kamień znaleziony w drodze do zamku w kolbę, a do niej zaklęciem wlała wodę i zabarwiła ją na fioletowo, a potem zakorkowała naczynie i odstawiła do szafki. Miała nadzieję, że dzięki temu nauczycielka później spostrzeże, że czegoś jej brakuje.
Rzuciła z powrotem zaklęcia chroniące i oceniła swoje dzieło; nie wyglądało, jakby ktokolwiek niepowołany grzebał w szafce.
— Dobra, zmywajmy się stąd — mruknął Jon, widząc, że Gabrielle już skończyła. Ostrożnie zlustrował cały korytarz, cały czas przy tym trzymał różdżkę w pogotowiu. W pobliżu jednak nikogo nie dostrzegł, więc odetchnął z niejaką ulgą. Widocznie źródło huku było dalej, niż sądzili. — Droga wolna, chodźmy.
Ledwo przebiegli kilka zakrętów, nadal bardzo uważając, żeby nie natknąć się na madame Shearwood — chyba teraz by jej nie potrafili spojrzeć w oczy — natknęli się na Krwawego Barona. Obrzucił ich podejrzliwym spojrzeniem, lecz nie wypowiedział żadnego słowa. Skinęli mu więc głowami na powitanie i szybkim krokiem odeszli.

Zeszła na śniadanie w swoim ulubionym, rozciągniętym już dresie. Była nieco zaspana, lecz boleśnie świadoma czekającego ją tego dnia zadania. Na razie jednak udawała, że ma jeszcze dużo czasu do trzynastej.
Pomimo nieludzkiej godziny — a taką niewątpliwie była dziesiąta rano w sobotę — w Wielkiej Sali siedziało już wielu uczniów, zapewne żywo zainteresowanych przebiegiem turnieju. Rose zaczęła dziękować Merlinowi, że na salę konkursową wstęp mieli tylko tancerze oraz komisja — przynajmniej na tym etapie. Nie zniosłaby chyba, gdyby ktoś teraz mógł podziwiać, jakie robi z siebie przedstawienie. Chciała po prostu przetrwać ten etap, a najlepiej to mieć już cały konkurs za sobą. Wystarczało, że ludzie szeptali i plotkowali po kątach o tym, kto przejdzie dalej.
Sięgnęła po jedną z pszennych bułek znajdujących się w koszyczku postawionym na stole i zjadła ją, nawet nie zawracając sobie głowy smarowaniem masłem. Była głodna, potrzebowała energii, tym bardziej, że żołądek powoli zaczynał zawiązywać się w supeł.
— Cześć, Rose. — Koło niej usiadł rozczochrany Albus, zupełnie się nie przejmując tym, że już drugi raz w ciągu ostatnich kilku dni siada przy niewłaściwym stole. — Jak samopoczucie?
— Cudownie, dziękuję.
— Jak zwykle czarująca. Tak samo jak dopiero co obudzony Scorpius. Oboje jesteście siebie warci, zwłaszcza dzisiaj. Oboje jesteście w równie podłych humorach.
— Komu ty właściwie kibicujesz, hm?
Zrozumiał natychmiast i uniósł brew.
— Czy to jest ten moment, kiedy muszę wybierać między swoją rodziną a swoim przyjacielem?
— Tylko pytam.
— Kibicuję wam obojgu, Rose. Chcę, żebyście oboje przeszli dalej, i ty, i Scorpius. Nie mam zamiaru wybierać między lojalnością do ciebie a lojalnością do niego. — Wgryzł się w przygotowaną naprędce kanapkę. — I nie każ mi tego robić.
— A jeżeli oboje dojdziemy do trzeciego etapu? Kto twoim zdaniem powinien wygrać puchar?
— Nie wiem, Rose, naprawdę nie wiem. Najlepiej by było, gdybyście oboje go zdobyli, wtedy bym nie miał dylematu. Ale to niemożliwe, wiem. Mimo wszystko postaram się pozostać neutralny. Uważam, że oboje zasługujecie na wygraną.
— Pocieszyłeś.
— Hej, mówię prawdę, a to, że ci się ona nie podoba, to już nie moja wina. Zresztą na moim miejscu postąpiłabyś podobnie.
Dziewczyna westchnęła pokonana i dźgnęła widelcem swoją jajecznicę. Zjedzona bułka nie zaspokoiła w zupełności jej głodu, ale nie miała siły na zjedzenie jeszcze czegoś, choć dania na stole wyglądały smacznie — jak zresztą wszystko, co przygotowały skrzaty.
— Zjedz jajecznicę, Rosie. Nie rób jej krzywdy.
— Chyba nie jestem już głodna.
Albus prychnął, ale nic nie powiedział, widząc nadciągającą chmurę sów. Dwie z nich zatoczyły koło nad głową Rose, a jedna zrzuciła mu na kolana kopertę z adresem zapisanym równym pismem matki.
— Nie odpisałem na jej ostatni list — wyjaśnił, widząc pytający wzrok kuzynki. — To nic istotnego, tygodniowa dawka pouczeń, wskazówek i próśb. Wiesz, że zawsze tak robi, znasz ją.
Rose skinęła głową, po czym wróciła do własnej korespondencji. Jeden z listów niewątpliwie przyszedł z Doliny Godryka, od rodziców (rozpoznawała drobne pismo Hermiony i nierówne ojca), natomiast drugi zawierał kartkę od tajemniczego adoratora, który i dzisiaj o niej nie zapomniał.
— Co ci napisał? — zainteresował się Al, już doskonale wiedząc, co oznacza czerwona koperta.
— Najdroższa Rose — przeczytała. — Mam nadzieję, że dobrze ci się dzisiaj spało. Powodzenia na turnieju! Jestem pewien, że ich wszystkich olśnisz. Na zawsze twój, ale bez podpisu.
— Przynajmniej pamiętał.
— Tak jak i rodzice. Napisali, że trzymają za mnie różdżki czy tam kciuki, jak to się po mugolsku mówi…? Nieważne. W każdym razie życzą mi powodzenia.
— Miło z ich strony.
— Zapewne. — Wzięła do ręki listy i wstała. — Dobra, Al, idę się przygotować na te  tortury. Nie zostało mi wcale tak dużo czasu, więc lepiej będzie, jeśli się już zbiorę.
— Jasne. Powodzenia! Daj później znać, jak ci poszło!
Skinęła głową i pomachała mu na pożegnanie w wyjściu z Wielkiej Sali. Jeszcze długo po tym, jak wyszła, patrzył za nią zamyślony. Martwił się, czy podoła zadaniu; wyglądała na bardzo zmęczoną, choć starała się to ukryć. Zauważył jednak, że rywalizacja ze Scorpiusem napędza ją bardziej, niż chciała to przyznać, dlatego nie mogła się łatwo poddać. Przynajmniej będzie walczyć i da z siebie wszystko, a później odpocznie. Osobiście ją do tego zmusi.

W dormitorium czekała na nią tylko Gabrielle, jeszcze zresztą w piżamie i z odbitymi na twarzy zgięciami poduszki. Elissa musiała się już widocznie udać na spotkanie ze swoim nowym ślizgońskim chłopakiem, o którym z zapałem opowiadała przyjaciółkom poprzedniego wieczora.
— Cześć, Rose. — Gabrielle ziewnęła szeroko, po czym postawiła bose nogi na posadzce. — Brrrr, ale zimno. Czy w tym zamku nigdy nie grzeją?
— Mówiłam ci tyle razy, żebyś zostawiała kapcie koło łóżka.
Rose rzuciła w nią jednym z puchatych kapci ozdobionych główkami króliczków. Leżały tuż obok drzwi prowadzących do łazienki, co i tak było wyczynem, bo ich właścicielka zwykła je zostawiać w dziwniejszych miejscach, na przykład na schodach prowadzących do ich pokoju.
— Zawsze zapominam. — Złapała w locie kapeć i zaczęła z fascynacją przyglądać się przyjaciółce przetrząsającej zawartość swojego kufra. — Jaką sukienkę założysz?
— Tę, która miała być moją szatą wyjściową. — Znalazła wreszcie poszukiwaną sukienkę. Wyjęła ją z kufra i krytycznie obejrzała. — Tańczymy walca angielskiego, więc powinna się nadawać. Trochę się zgniotła w tym bałaganie, ale to nic.
— Będziesz w niej pięknie wyglądać, kochana. Oczarujesz wszystkich.
— Wolałabym raczej oczarować wszystkich swoim tańcem, a nie wyglądem. Przecież na dobrą sprawę tylko to się będzie liczyć — westchnęła ruda, kilkoma zaklęciami wygładzając zmarszczki i zagniecenia na sukience.
— Nieprawda, wygląd też ma duże znaczenie. — Gabrielle chyba zapomniała o swoim zamiarze wstania z łóżka i objęła ramionami poduszkę, na której spała. — Uczesać cię?
— Jasne, jeśli tylko chcesz.
— Nie ma sprawy, Rosie.
— Dobrze, to ja wezmę szybki prysznic i pomożesz mi się przygotować, okej?
„Szybki prysznic” potrwał pół godziny, gdyż woda była tak rozkosznie ciepła, że ruda nie chciała spod niej wychodzić. Oprzytomniała dopiero wtedy, gdy jej spojrzenie powędrowało na stojący w rogu pomieszczenia zegar. Uświadomiła sobie, że do rozpoczęcia turnieju zostało już tylko półtorej godziny, więc błyskawicznie wyskoczyła z łazienki, w pośpiechu dopinając sukienkę.
— Poczekaj, pomogę ci.
Gabrielle zlitowała się nad nią i pomogła jej w przewiązaniu jasnozielonej szarfy, a potem posadziła na krześle. Wysuszyła jeszcze wilgotne włosy Rose, a potem zabrała się za układanie fryzury. Poprawiała ją kilka razy, lecz w końcu uśmiechnęła się, zadowolona z efektu. Dopiero teraz pozwoliła przyjaciółce spojrzeć w lustro i dla lepszego efektu wyczarowała jeszcze jedno, mniejsze. Rose oniemiała, widząc dzieło puszące się na jej własnej głowie — warkocz francuski po obu stronach, przechodzący w jednego lekkiego koka u nasady karku, żeby włosy nie przeszkadzały w trakcie tańca.
— Jest śliczny — szepnęła ruda. — Dziękuję.
— Podziękujesz, jak wygrasz! Ślicznie wyglądasz. Jeszcze tylko trochę makijażu i będzie idealnie.
— Gabrielle, nie mam czasu…
— Mamy jeszcze godzinę, zdążymy.
Rose nie miała innego wyjścia, jak ponownie oddać się w ręce przyjaciółki. Gdy po tych zabiegach ponownie spojrzała w lustro, ledwo rozpoznała samą siebie. Patrzyła na nią bowiem już kobieta o doskonałej figurze, poważnej twarzy i czekoladowych oczach, w których czaił się ledwo skrywany strach.
— Nie martw się, Rose, jestem pewna, że przejdziesz dalej. Przecież oboje daliście z siebie naprawdę wszystko na treningach. Teraz po prostu zróbcie to, co umiecie najlepiej, i dajcie tam czadu.
Gabrielle przytuliła przyjaciółkę, wiedząc, że dziewczyna właśnie tego potrzebuje. Przez chwilę tak trwały, wreszcie Rose uznała, że wystarczy czułości i powinna już iść.
— Dziękuję, Gabrielle. Postaram się.
— Nie ma za co, Rosie. Powodzenia!
Ruda skinęła głową i zeszła do pokoju wspólnego, a później opuściła wieżę Ravenclawu, otrzymując po drodze kilka pozdrowień od znajomych siedzących w salonie.
Wzięła głęboki wdech, gdy zobaczyła czekającego na nią Briana. Opierał się o ścianę, trzymając ręce w kieszeniach. Wyglądał niemalże zabójczo w białej koszuli i czarnych spodniach, zupełnie inaczej niż na co dzień lub nawet na sali treningowej, kiedy nosił dresowe ubrania. Uniósł w uśmiechu kącik ust, gdy ją zobaczył, i zaraz do niej podszedł.
— Jak tam, księżniczko, gotowa na pierwszą walkę?
Słowa ją zawiodły, więc jedynie skinęła głową. Przyjęła zaoferowane przez Briana ramię. Jej własne serce musiało bić głośno niczym dzwon, wszyscy musieli to słyszeć. Przypomniała sobie jednak słowa Gabrielle i postarała możliwie bardzo rozluźnić. Napięcie ulokowało się w mięśniach; wyglądało na to, że na razie nie chciało się z nich wynosić.
W milczeniu dotarli pod Wielką Salę, gdzie czekało już kilka innych par. Mieli jeszcze kwadrans, więc dopiero się schodzili i w towarzystwie cichego szmeru rozmów ustawiali w rzędach pod ścianą, czekając, aż pojawi się komisja.
W tłumie czekających Rose wypatrzyła kilka znajomych twarzy. Skinęła przyjaźnie Marley, dziewczynie z jej własnego domu, która również była prefektem. Dostrzegła także paru Gryfonów, znajomych Lily i Roxanne, a także Ślizgonów, których widywała często przy stole Albusa. Pojawił się również Scorpius Malfoy, trzymając za rękę piękną dziewczynę o długich, niemalże białych włosach, które splotła w warkocz. Rose poczuła ukłucie, gdy ich zobaczyła razem. W dziwny sposób do siebie pasowali.
Scorpius również na nią spojrzał, zupełnie jakby wyczuł jej wzrok na sobie. Uśmiechnął się rozbawiony — jej śmiertelny wróg na swoim dominium — obiecując, że się nie podda i nie przegra z Rose, a jednocześnie zapraszając ją do podjęcia wyzwania. Zaakceptowała je, po czym odwróciła wzrok, nie mogąc już patrzeć na młodego Malfoya.

Na jej szczęście w tej samej chwili w drzwiach Wielkiej Sali pojawiła się McGonagall.

Wybaczcie mi poślizg! Udało mi się wreszcie dopaść laptopa i wstawić rozdział. Mam wrażenie, że jest przejściowy, ale sama walczę nadal z własnym brakiem weny. Pisanie o turnieju to okropna sprawa, nie umiałam się do tego przez dłuższy czas zabrać, aż wreszcie przy muzyce mnie olśniło. Nadal jednak ósmy rozdział leży i kwiczy, choć teraz przynajmniej mam gdzie go pisać i uzupełniać. Trzymajcie więc za mnie kciuki! Pozdrawiam cieplutko i życzę udanego rozpoczęcia roku szkolnego! A nowy rozdział będzie za niecałe dwa tygodnie (8.09), wracamy do regularnego publikowania w czwartki. Do usłyszenia!

8 komentarzy:

  1. Jak ty to robisz, ze piszesz tak miękko i gładko?! x.x
    Czekam na więcej <3
    Weny
    Ann

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A nie wiem, tak po prostu wychodzi. :D

      Pozdrówki!

      Usuń
  2. Musisz mi wybaczyć, ze tym razem komentarz pewnie bedzie nieco krótszy, bo rozdział rzeczywiscie trochę przejściowy :p Wiadomo, takie też są potrzebne, a jedyna ich negatywna strona, to fakt, że jeszcze bardziej nie mogę doczekać sie kolejnego :D
    Rose zwiewająca z lekcji, to dopiero wydarzenie! ;o
    Briana nadal nie umiem polubić, ale może t i dobrze, to chyba nie jest postać do lubienia. Takie mam wrażenie, ale zobaczymy :D
    Fragment z Gabs i Jonem też fajny, chociaż muszę przyznać, ze jestem znacznie bardziej spragniona jakichkolwiek scen ScoRose, wiec, gdy pierwszym razem czytałam rozdział, to trochę "przeleciałam" przez ten fragment wzrokiem xd Ale potem do tego wróciłam i sumiennie nadrobiłąm, bo tez są uroczym wątkiem ;)
    "Pomimo nieludzkiej godziny — a taką niewątpliwie była dziesiąta rano w sobotę" - ba! dla mnie to i dwunasta w południe, jest w sobotę środkiem nocy :D przekleństwo typowej sowy xd
    Ja jestem z Ablusem i kibicuje im obojgu, łącz ich w parę, ale juz! xd
    Tajemniczy adorator, niezależnie od tego, kim się okaże, jest bardzo mocnym punktem tego opowiadanie, bo to całe zgadywanie zżera mnie od środka, strasznie mnie to ciekawi xd
    Zawsze konkretna Rose, chce czarować tańcem, absolutnie nie wyglądam. I za to ją uwielbiamy :D
    Oczywiście mój ulubiony fragment - czy raczej fragmencik - to subtelne, krótkie Scorose na końcu. Oj ciekawisz :D
    To tyle na dziś ode mnie, rozdział mi się podoba, mimo tego przejściowego charakteru :D
    Pozdrawiam i jak zawsze życzę kilogramów, ton, ciężarówek weny ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydaje mi się, że każda postać jest do polubienia. :D
      A scen ScoRose jeszcze będzie dużo, także nie bój się, nadrobimy to. W kolejnym rozdziale może jeszcze nie aż tak, ale dziewiąty to już chyba Was zadowoli. :3
      A tego, kto jest tym adoratorem, jeszcze długo Wam nie zdradzę. :D Zostawiłam tylko jeden hint w pierwszych rozdziałach, jeśli dobrze pamiętam. W sumie aż sprawdzę, czy napisałam to, co myślę, że napisałam - zabij mnie, ale już nawet nie pamiętam!

      Dziękuję bardzo, mam nadzieję, że dopisze mi bardziej i będę mogła trzepnąć więcej rozdziałów. <3
      Pozdrawiam!

      Usuń
  3. Kurczę, chyba nie jestem tak praktyczna jak Rose xD Przed takim ważnym wydarzeniem nie umiałabym po prostu usiąść i zacząć odrabiać lekcji, nawet gdyby było to bardzo potrzebne :D
    Nie spodziewałam się, ze Brian przyjdzie poćwiczyć... Ma u mnie plusa!
    Jonbrielle! Chyba po raz pierwszy czytałam tutaj Jonbrielle, bez myślenia o tym, co się dzieje u Scorose xD (To był komplement :D) Ta cała akcja była taka huncwocka ;) Gdyby nie ich zdziwienie, pomyślałabym, ze ten wybuch był zaplanowany.
    Oficjalnie ogłaszam- Albus jest mistrzem! :D
    "-Jak zwykle czarująca. Tak samo jak dopiero co obudzony Scorpius. Oboje jesteście siebie warci, zwłaszcza dzisiaj. Oboje jesteście w równie podłych humorach."-Albusie, widzę, że ty też shippujesz Scorose xD
    "-Czy to jest ten moment, kiedy muszę wybierać między swoją rodziną a swoim przyjacielem?"- W sumie nie wiem, dlaczego aż tak mnie to rozśmieszyło. Chyba po prostu wyobraziłam sobie niewyspanego, rozczochranego Pottera mówiącego to ze zrezygnowaniem na twarzy ;D
    I to, chyba moje ulubione: "— Zjedz jajecznicę, Rosie. Nie rób jej krzywdy."-Albus-obrońca uciśnionych ;)
    I znowu zaczęłam się zastanawiać nad tożsamością wielbiciela... Ale już nic innego nie wymyślę, więc po prostu czekam na to, kiedy się wyjaśni ;D
    Wierzę, ze Brian i Rose przejdą dalej! Pfff, nie ma co tu wierzyć, przejdą na pewno! A Malfoy wreszcie zobaczy, jak tańczy Rose i szczęka mu opadnie xD
    A, i oczywiście plus za końcową scenę! Aż czuć tę ich zaciekłą rywalizację!
    Z niecierpliwością czekam na opis turnieju!
    Pozdrawiam i życzę weny!
    ~Arya ;)



    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja robiłam tak samo jak ona, bo odrabianie lekcji pomagało mi się wyciszyć, spoko sprawa. :D
      Cieszę się, że wątek Jonbrielle się podoba! I tak, zgodzę się, to było bardzo huncwockie, ale taka akcja mi do nich jakoś pasowała. :D Tym bardziej, że mam zamiar ten wątek ciągnąć, bo bez przesady, ile można czytać samego ScoRose? (No dobra, dużo, ja wiem). :D
      Hahah, też lubię te fragmenty! :D
      Co do tego, czy mu szczęka opadnie, nie byłabym taka pewna, ale nic nie mówię - zobaczycie!

      Pozdrawiam cieplutko!

      Usuń
  4. Super. :D
    Myślałam, że będzie więcej akcji, ale też mi się podoba. Znaczy się więcej tańca. :D Czekam niecierpliwie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Kurde, wszędzie mam zaległości. XD
    Ach, więcej ScoRose, więcej! Opisujesz ich relacje w tak ciekawy i naturalny sposób, że tylko czekam, aż pojawią się kolejne wątki z nimi. :D
    Jestem tak bardzo ciekawa, kto est tym adoratorem. Niestety, czytając tyle opowiadań, jakoś nie mam głowy do szukania wskazówek w tekście, więc poczekam, aż sama nam sprawę rozwiążesz. xD
    I w ogóle, uwielbiam Twojego Albusa, jego teksty są genialne. ;D
    Postaram się niedługo nadrobić resztę, sorki za ten poślizg. :c

    OdpowiedzUsuń

Czarodzieje