czwartek, 23 listopada 2017

34. Taniec wiatru


Była właśnie w połowie wypracowania na temat właściwości ślazu, które zażyczyła sobie madame Shearwood, kiedy Scorpius ze zniecierpliwieniem zamknął książkę do nauki zaklęć i stwierdził:
— Chodźmy polatać.
Ledwo podniosła głowę znad notatek, zdecydowana przynajmniej skończyć ten jeden akapit.
— Już kiedyś ci mówiłam, że nie mam zamiaru latać.
— Kiedy?
— Dokładnie w moje ostatnie urodziny, kiedy mi zarzuciłeś, że nie chcę latać.
— Wiesz, że tego w ogóle nie pamiętam? — stwierdził z namysłem. — Poza tym mam wrażenie, że twoje urodziny były wieki temu. Mniejsza o to. Dlaczego nie chcesz latać?
— Bo mam lęk wysokości.
— Tylko to cię powstrzymuje?
— Nie umiem latać.
— To cię nauczę. No chodź, zobaczysz, będzie fajnie. Spodoba ci się.
— Nie rozumiem, w którym miejscu latanie na miotle przy lęku wysokości może być fajne. Nie możesz iść sam polatać?
Odłożyła wreszcie pióro i spojrzała na Scorpiusa, zupełnie nieprzekonana. Chłopak jednak nie wyglądał, jakby miał ustąpić.
— Nie. Samemu będzie mi smutno.
— Zabierz ze sobą Albusa.
— Albus poszedł do swojego pokoju, pisze list do Sophie.
— Znowu?!
— Przecież oni co chwilę wymieniają korespondencję, jak takie dwa zakochane gołąbki. Swoją drogą naprawdę nie mogę się nadziwić, jakim cudem go tak mocno trafiło. Nawet nie sądziłem, że ta dziewczyna mogłaby być w jego typie…
Rose trzepnęła go w ramię książką, skrycie ciesząc się ze zmiany tematu.
— Przestań. Każdego musi w końcu trafić strzała amora, nawet takie złośliwe i cholerne swatki jak Al. Przyszła kryska na hipogryfka.
— Merlinie, ja po prostu nie potrafię zrozumieć, co go przyciągnęło akurat do Sophie… Jak na Francuzkę, wygląda przeciętnie, ma jasne włosy, jest niska i ledwo mówi po angielsku! Gdzie ta słynna krew wili?!
— Sophie jest całkiem ładna, przestań marudzić. I do tego jest inteligentna, nie to co niektóre reprezentantki Hogwartu… — stwierdziła z przekąsem Ruda. — Poza tym najwyższa pora, żeby kogoś sobie znalazł zamiast sterczeć samotnie w pokoju wspólnym Slytherinu. No i ja też jestem całkiem przeciętna, więc nie rozumiem, co we mnie widzisz.
— Przecież to nie to samo!
— No właśnie, dlatego nie powinieneś porównywać swojego gustu z jego gustem. — Posłała mu kpiący uśmiech i podniosła pióro. W myślach już formowała kolejny akapit swojego wypracowania. — Jeżeli Sophie mu się podoba, to jego sprawa, więc skończ już z marudzeniem.
— Niech ci będzie — westchnął pokonany. — W każdym razie już wiesz, dlaczego Albus nie zejdzie na dół, więc chodź ze mną na miotły.
— Nie masz zamiaru odpuścić, co?
— Nie.
— W porządku. Jeśli coś mi się stanie, to będzie tylko i wyłącznie twoja wina, Malfoy.
— Nic ci się nie stanie, obiecuję. Chodź.
Wyciągnął do niej rękę i pomógł jej wstać.

Znaleźli stare miotły w szopie w ogrodzie. Scorpius już tyle razy ich używał, gdy przyjeżdżał w odwiedziny Albusa, że teraz znalazł je bez pudła. Z dumą wyciągnął jeden z nowszych modeli i sprawdził, czy nie jest za bardzo zniszczony. Latał na tej miotle już kilka razy i wydawała mu się dość stabilna na naukę latania.
Wrócił do czekającej na trawniku Rose.
— No dobrze. Potrafisz ją przywołać? — spytał, kładąc kij na ziemi, tuż obok prawej nogi Rudej.
— W pierwszej klasie nie umiałam — wymamrotała niechętnie.
— Spróbuj.
Do mnie.
Nie stało się zupełnie nic, miotła nawet nie drgnęła, zupełnie jakby wyczuła strach Rudej.
— Spróbuj jeszcze raz.
— To bez sensu, Scorp, oboje wiemy, że miotła mnie nie posłucha — jęknęła Rose, odsuwając się od miotły niczym od wyjątkowo jadowitego węża. — Nie wychodziło mi to w pierwszej klasie, to i teraz nie wyjdzie. Nie ma szans, żeby mnie posłuchała.
— No jeżeli z góry będziesz zakładać, że nie wyjdzie, to rzeczywiście nie wyjdzie. Poza tym madame Hooch raczej nie jest dobrą nauczycielką. — Scorpius podszedł bliżej, ale nie na tyle blisko, żeby mógł tym zdekoncentrować Rudą. — Rosie, musisz się skupić na miotle, i to bardzo mocno. Musisz włożyć całą swoją koncentrację i wolę w przywołanie miotły. Musisz chcieć, żeby ona do ciebie przyszła. To trochę jak z zaklęciem expecto patronum i skupianiem się na szczęśliwym wspomnieniu. Spróbuj jeszcze raz.
— Chyba naprawdę chcesz mnie zabić — mruknęła, ale postarała się zrobić tak, jak Scorpius jej tłumaczył. W końcu była najmądrzejszą czarownicą na roku, musiała to zrobić. — Do. Mnie.
Tym razem miotła podskoczyła w górę, prosto do dłoni Rose. Scorpius zaczął bić brawo.
— A widzisz! Udało ci się! Teraz jej dosiądź.
— Nie!
Nawet nie wiedziała, kiedy znalazła się na kolanach, przeżywając mały atak paniki.
Wypuściła miotłę z rąk i pozwoliła jej się poturlać po trawie. Wizja wsiadania na nią i uniesienia się w górę napawała ją zbyt dużym przerażeniem. Stała na ziemi, a na samą myśl o wzniesieniu się na taką wysokość sprawiała, że miała mdłości.
— Rose, wszystko w porządku?
Nie, nic nie było w porządku.
Scorpius momentalnie znalazł się obok i przytulił Rose do siebie, uspokajająco głaszcząc jej ramiona. Sam też się wystraszył, bo zupełnie się nie spodziewał aż tak gwałtownej reakcji. Dopiero teraz zaczął się poważnie zastanawiać nad tym, co mu powiedziała; zawsze myślał, że mówiła o lęku wysokości tylko po to, by dał jej spokój. Może czasem faktycznie należało ustąpić.
— Już lepiej? — spytał z troską.
Skinęła głową i podniosła się z ziemi, nie puszczając jednak dłoni Scorpiusa. Była blada, ale w jej oczach błyszczała determinacja.
— No dobra, już mi lepiej. Serio. Gdzie ta miotła?
— Rosie, naprawdę nie sądzę, żeby to był dobry po...
Uniosła brwi, patrząc na niego. Nie mogła uwierzyć, że Ślizgon tak po prostu się poddał po jej małym pokazie.
— Hej, to ty chciałeś nauczyć mnie latać! — zaprotestowała. — Poza tym to głupie, żebym dostawała ataku paniki na widok cholernej miotły, na Merlina. Muszę się nauczyć na niej latać.
— Ambitna jak zawsze, huh? — westchnął zrezygnowany. — I pomyśleć, że to ja nalegałem na miotły... W porządku, możemy spróbować, ale jeśli znowu będziesz miała atak paniki, przerywamy i do tego nie wracamy. Jasne?
— Tak jest, kapitanie. To co mam robić?
Scorpius przywołał miotłę i pozwolił jej zawisnąć swobodnie w powietrzu, niedaleko Rose.
— Wsiąść.
Krukonka wsiadła na miotłę z wahaniem, zastanawiając się, jakim cudem kij nie wrzyna się w tyłek graczom quidditcha. Po chwili zrozumiała, że producenci musieli rzucić na miotłę chyba z setkę zaklęć, które sprawiały, że siedziało się o dziwo całkiem wygodnie, trochę jak na koniu. Przeszedł ją dreszcz.
Na razie czuła się pewnie, gdy dotykała nogami ziemi. Odetchnęła głęboko, przekonując się, że nie powinna się bać, bo latanie to przecież nic strasznego. Dłonie, którymi ściskała rączkę, nieco zbielały, ale nawet tego nie zauważyła. Spojrzała wyczekująco na Scorpiusa.
— Co teraz?
— Teraz będziesz lecieć. Musisz się odbić. Tylko spokojnie, nie możesz tego robić zbyt gwałtownie, bo wystrzelisz w górę. Nie rób tego, dopóki się nie nauczysz kontrolować miotły. Spróbuj się odbić. Leciutko. Dobrze, tak...
Podążyła za instrukcjami i odbiła się odrobinę od ziemi, na tyle tylko, żeby jej stopy nie dotykały podłoża. Miotła gładko sunęła do przodu, na tyle powoli, żeby Scorpius mógł iść obok i trzymać dłoń na rączce, lekko nią kierując.
— To jest całkiem niezłe — uznała Rose.
— Wiem. Jeśli chodzi o sterowanie miotłą, musisz wykonywać lekkie ruchy i miotła je powtórzy za tobą. Ważna jest jeszcze intencja. Jeśli odchylisz się odrobinę w lewo i będziesz chciała skręcić w lewo, miotła skręci w lewo. Jeśłi odchylisz się w prawo i będziesz chciała skręcić w prawo, pomyślisz o skręcie w prawo, miotła odbije w prawo. Jeśli nie będziesz wykonywać żadnych ruchów, poleci prosto. Żeby się unieść wyżej, musisz zadrzeć rączkę i oczywiście pomyśleć, że chcesz się wzbić w górę. Co jeszcze...
— Jak się hamuje?
— Tak samo. Myślisz o hamowaniu. Generalnie da radę sterować miotłą bez wykonywania jakichkolwiek ruchów ciałem, ale na początku lepiej to rób, bo łatwiej jest się nauczyć kierowania i zmuszania miotły do wykonywania poleceń.
— Merlinie, to się wydaje okropnie trudne.
— No właśnie, wydaje się. Rose, to nie jest trudne, musisz po prostu wyraźnie zadeklarować w myślach, co chcesz zrobić. Nie możesz wydawać sprzecznych poleceń, bo miotła zgłupieje. Musisz cały czas zachowywać spokój.
— A jak zacznę panikować?
— Wtedy krzycz.
Rose zaczęła się nieco denerwować; odpowiedzi Scorpiusa wcale jej nie uspokajały. Była jednak zdeterminowana, żeby doprowadzić całą operację do końca i pokazać Scorpiusowi, że gdy chce, to potrafi. Przecież nikt normalny się nie załamuje przed wejściem na miotłę.
— Okej... To co teraz?
— Możesz spróbować unieść się wyżej. Nie za wysoko. Tylko troszkę.
— Chyba się za bardzo boję.
— Mam lecieć z tobą?
Szybko rozważyła za i przeciw, wreszcie jednak skinęła głową. Nie była głupia, wiedziała, że gdy przypadkiem znajdzie się na zbyt dużej wysokości, zacznie panikować i straci panowanie nad miotłą. A wówczas... Cóż, jak podejrzewała, nie byłoby czego zbierać z ziemi, a zdecydowanie chciała dożyć setki.
— W porządku.
Scorpius usadowił się tuż za nią. Brakowało tylko jego standardowego kpiącego uśmieszku, ale widocznie tym razem postanowił się powstrzymać.
Pozwoliła, by ją objął w pasie i przejął sterowanie nad miotłą. W jego rękach zawsze się czuła bezpieczna i o ile nie ufała samej sobie, ufała jemu. Przynajmniej jego umiejętności latania były o wiele większe, w końcu nie na darmo grał w ślizgońskiej drużynie quidditcha jako szukający.
Łagodnie poszybowali w górę. Domy oraz drzewa zaledwie po paru sekundach stały się o wiele mniejsze niż zazwyczaj. Rose zamrugała, gdy pęd powietrza wycisnął łzy z jej oczu, ale usiłowała pozostawić je jak najdłużej otwarte. Widoki rozpościerające się pod nimi naprawdę oszałamiały i niepodziwianie ich byłoby doprawdy grzechem, nawet jeśli patrzenie przyprawiało o zawrót głowy.
— Jej, to jest niesamowite!
— Wiem.
W górze z kolei rozlewało się niebo wraz z błyszczącymi na nim jasnymi aureolami gwiazd i Rose momentami naprawdę nie wiedziała, gdzie ma patrzeć. Latanie jednak przeszło jej najśmielsze oczekiwania, a po wcześniejszej panice nie pozostał nawet ślad.
— Nie wierzę, że to mówię, ale to jest naprawdę fajne! — stwierdziła radośnie, machając nogami zupełnie jak małe dziecko. — Widoki na górze przechodzą jakąś skalę piękna i zajebistości, na Merlina.
Usłyszała za sobą śmiech Scorpiusa i sama również się uśmiechnęła szeroko.
— W porządku, myślę, że dosyć na dzisiaj — odezwał się po chwili. — Powinniśmy wylądować i wrócić do domu na kakao.
— Jestem za.

Gabrielle deportowała się na skraju Hogsmeade. Niemalże od razu pożałowała tego pomysłu; zimny, zimowy wiatr przeniknął ją do szpiku kości. Nie miała ze sobą różdżki, a o rzucaniu bez niej zaklęć nawet nie chciała myśleć, nigdy nie była w tym dobra.
Objęła się ramionami i ruszyła w stronę zamku, mając nadzieję, że nie zamarznie na kamień, zanim tam dotrze. Taka śmierć byłaby bardzo głupia.
Na domiar złego zaczął padać śnieg. W innych okolicznościach wyglądałoby to pięknie — kiedy światła latarni ustawionych przy drodze oświetlały uciekające z czarnego nieba płatki. Teraz jednak Gabrielle nie potrafiła docenić zimowej magii i przeklinała pod nosem, modląc się, żeby ktoś ją czym prędzej odnalazł i pomógł, najlepiej jakiś książę na białym koniu.
Niedługo później, choć dziewczynie wydawało się to wiecznością, w oddali zamajaczyły kontury zamku. Krukonka mogła odetchnąć z ulgą, choć może to było przedwczesne, bo każdy kolejny krok sprawiał jej ból i wlekła się po drodze powoli, jak jakiś ślimak. Już nie czuła palców i nawet nie słyszała własnego szczękania zębami. Kto by pomyślał, że wszystko przez zwykłe niezabranie kurtki?
No cóż, mądry czarodziej po szkodzie.
Ledwo zamknęły się za nią wrota zamku, zakręciło jej się w głowie i niemalże upadła na posadzkę. Ciepło panujące w Hogwarcie zdawało się przywracać jej krążenie; odrętwiałe palce powoli budziły się do życia, a dreszcze zanikały.
Gdy już nieco doszła do siebie i mogła poruszać kończynami, ruszyła w głąb zamku, lecz wcale nie w kierunku wieży Ravenclawu. Nieznajoma siła skierowała jej kroki do lochów, gdzie panowały ciemności, wilgoć i chłód, czyli warunku zgoła odmienne od tych, których teraz potrzebowała. Mózg Gabrielle jednak nie działał w tej chwili zbyt racjonalnie.
Szybko odnalazła wejście do pokoju wspólnego Slytherinu, podała hasło i wturlała się do środka.
Wystrój wnętrza zupełnie jej nie zdziwił, w końcu nie zjawiała się tu po raz pierwszy, poza tym naprawdę nie miała w tej chwili siły na kontemplację stolików, foteli, dywanów i pucharów ustawionych na kominku. Skierowała się szybko tam, gdzie mieściły się dormitoria chłopców.
O tej porze w pokoju wspólnym było nadzwyczajnie pusto i cicho; zapewne większość Ślizgonów wróciła do domów na święta.
Na szczęście ten, którego szukała, pozostał w Hogwarcie. Podświadomie to właśnie dlatego się tutaj znalazła.
Zapukała z wahaniem do drzwi oznaczonych tabliczką z nazwiskami trzech siódmoklasistów: A. Potter, S. Malfoy i M. Flynn. Już po chwili usłyszała szybkie kroki. Wzięła głęboki oddech, kiedy na progu stanął Malcolm, wyraźnie dopiero co wyrwany ze snu. Nie miał na sobie nawet koszulki, jedynie luźne, dresowe spodnie; mrużył oczy z powodu światła na korytarzu, a jego jasne włosy sterczały we wszystkie strony. Wyglądał jak zaspany szczeniak, jednak wyraźnie oprzytomniał, kiedy rozpoznał Gabrielle.
— Co ty tu robisz, Złotowłosa? Jest cholerny środek nocy, a ty przecież nie… Przecież nie zostawałaś w zamku na świę… Co się stało?
Nie odpowiedziała mu, wybierając przytulenie się do jego niesamowicie ciepłej klatki piersiowej. Łzy popłynęły nieproszone po jej twarzy
— Merlinie, jesteś lodowato zimna!
Malcolm szybko zamknął drzwi dormitorium, wciągnąwszy Gabrielle do środka. Nie czekając na jej wyjaśnienia, rzucił na nią parę zaklęć rozgrzewających, po czym posadził na łóżku i owinął kocem, po chwili zastanowienia dorzucając też kołdrę. Na koniec wcisnął jej w dłonie kubek z podgrzaną za pomocą magii herbatą, a sam podszedł do swojego kufra.
— Nie musisz się nade mną trząść jak nad małym dzieckiem — wychrypiała. — Merlinie, zaraz się ugotuję…
— Najwyraźniej muszę, skoro się doprowadzasz do takiego stanu — odparł szorstko, siadając obok i podając jej fiolkę z pomarańczowym eliksirem. — To eliksir pieprzowy. Wypij. I najlepiej przez chwilę nic nie mów.
Gabrielle zwalczyła chęć polemizowania z nim i posłusznie wypiła ohydny w smaku eliksir. Szybko popiła go herbatą i momentalnie poczuła się lepiej, chociaż z jej uszu jeszcze przez parę kolejnych minut wydobywała się para — skutek uboczny eliksiru. Jednakże dreszcze ustąpiły całkowicie, a po organizmie rozchodziło się przyjemne ciepło i wyganiało z niego chłód.
— Nawet nie będę cię pytać, skąd masz eliksir pieprzowy — stwierdziła, nie mogąc się powstrzymać. Jej głos już brzmiał lepiej.
Malcolm wzruszył ramionami.
— Robię nowy co jakiś czas. To jeden z tych eliksirów, które warto mieć pod ręką, żeby nie latać z każdą błahostką do pielęgniarki.
— Sprytne.
— Wiem. — Umilkł na chwilę. — Czy teraz już możesz mi powiedzieć, jak, na gacie Merlina, się tutaj znalazłaś, czemu nie jesteś w swoim domu rodzinnym, gdzie powinnaś być, i jak się doprowadziłaś do takiego stanu?
— To skomplikowane…
— Cóż, noc jest długa.
Wzrok Malcolma mówił to, czego on sam nie wypowiedział na głos: nie miał zamiaru jej odpuścić, dopóki nie pozna całej historii.
— Dobrze — westchnęła Gabrielle, zrzucając z siebie kołdrę i opierając się o jedną z kolumienek wspierających baldachim łóżka. — Krótko przed świętami Jon zaprosił mnie do siebie na obiad, rzekomo tylko w ramach naszej przyjaźni. Sądziłam, że już nie będzie niczego próbował. Pomyliłam się. Jon chyba nadal żyje w świecie złudzeń. Miał nadzieję, że do niego wrócę, i nie powiedział swoim rodzicom o naszym zerwaniu, chociaż mu jasno powiedziałam, że nic z tego nie będzie. Myślałam, że możemy być przyjaciółmi…
Zakaszlała i musiała przerwać opowiadanie. Upiła kolejny łyk herbaty, starannie unikając wzroku Malcolma.
— Pokłóciliście się? — usłyszała po paru sekundach.
— Tak. Wygarnęłam mu to, ale nie zmienił zdania. Potem wybiegłam od niego, deportowałam się do Hogsmeade i przyszłam tutaj. Nie każ mi żałować tej decyzji
— Przepraszam. Cieszę się, że to o mnie w pierwszej chwili pomyślałaś i że tu wróciłaś, ale powinnaś być ostrożniejsza. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby coś ci się stało, zwłaszcza że szłaś do Hogwartu. Chwila dłużej na tym mrozie i…
Jego głos znacznie złagodniał. Gabrielle otworzyła oczy i zobaczyła, że chłopak zmienia miejsce. Usiadł obok niej i objął ją ramieniem, przyciągając do siebie. Uśmiechnęła się lekko.
— Nie jesteś zły, że się spotkałam z Jonem?
— Czemu miałbym?
— Nie wiem. Jon był o ciebie zazdrosny.
— Czy to znaczy, że ja muszę być zazdrosny o niego? Wiem, że wybrałaś mnie i tyle mi w zupełności wystarczy.
— Dziękuję.
Pocałował ją lekko w czubek głowy, sprawiając, że dziewczyna się uspokoiła. Chwilę później się odsunął, żeby położyć się na łóżku i poklepać miejsce obok siebie. Gabrielle położyła się tuż obok niego. Położyła głowę na jego ramieniu, pozwalając się objąć i przysunąć bliżej do ciepłego ciała Ślizgona. Druga dłoń chłopaka odnalazła jej własną; ich palce splotły się ze sobą. Oddech Gabrielle powoli się stabilizował, lecz wciąż drżała — czy to z zimna, czy z jakichś innych powodów. Malcolm trzymał ją przytuloną do jego klatki piersiowej, co dawało jej poczucie bezpieczeństwa. Pocałował ją w czoło, uśmiechając się lekko, choć wiedział, że w półmroku dziewczyna nie dostrzeże wyrazu jego twarzy.
— Jest późno, spróbuj się przespać — poprosił nieco zachrypniętym, głębokim głosem. Gabrielle skinęła głową, zamykając oczy. To najlepsze, co mogła teraz zrobić, podejrzewała jednak, że nie uda jej się zasnąć. W jej głowie kotłowało się zbyt dużo emocji, które powstrzymywała w ciągu dnia i które teraz chciały się wydostać na wolność. Znowu zadrżała.
— Chyba nie zasnę.
— Boisz się?
— Trochę.
Oboje znowu myśleli o tym samym. O wyborze Gabrielle. O nich samych.
— Sen to nic złego, Złotowłosa. — Lubiła sposób, w jaki wypowiadał jej przezwisko; brzmiało to tak, jakby była centrum jego świata. — Wiem, że koszmary to nic przyjemnego, ale to tylko sen. Nie masz się czego bać. Przecież jestem tutaj z tobą.
— Łatwo ci mówić…
— Kiedy naprawdę tak jest.
Przejechał lewą dłonią po plecach dziewczyny, kreśląc uspokajające kręgi. Rozluźniła się pod wpływem samego dotyku. Jej oczy błyszczały w półmroku.
— Przepraszam, Malcolm.
— Nie masz za co przepraszać. Nie miałaś na to wpływu. — Nie przekonał jej swoimi słowami, wiedział o tym. Westchnął cicho. — Jesteś najpiękniejszym i najcudowniejszym stworzeniem, jakie znam, wiesz? Nic tego nie zmieni. Kocham cię.
Jego usta musnęły jej czoło, potem nos i policzki, scałowując z nich łzy. Gabrielle nie mogła przez dłuższą chwilę wypowiedzieć ani słowa, więc tylko bezgłośnie płakała. Wyznanie Malcolma poruszyło ją do głębi.
— Też cię kocham — szepnęła wreszcie, wtulając się w niego mocno.
Po tym wreszcie zasnęła — tym razem nie dręczyły jej koszmary, zupełnie jakby ramiona Malcolma odstraszały wszystkie złe sny.

Greg nie czuł się zbyt dobrze w domu. Klątwa powoli zabierała życie jego matki, która gasła w oczach, a ojciec wybuchał gniewem z byle powodu. Atmosfera była więc dość napięta i nerwowa, a Ślizgon zaledwie po paru godzinach od powrotu do dworu zaczął myśleć o Hogwarcie i przytulnym dormitorium. Tam przynajmniej jego nerwy nie wymagały odpoczynku.
Nie mógł patrzeć na chorobę matki. Sam czuł się z dnia na dzień coraz gorzej, a świadomość, że bliska mu osoba cierpi na to samo, wcale nie pomagała. I do tego ojciec, który już najwyraźniej stracił nadzieję na to, że któremukolwiek z nich uda się z tego wyjść cało, choć sam się czuł najlepiej z całej rodziny... Atmosfera przygnębienia była niemalże namacalna, nawet obrazy wiszące na ścianach od siedemnastu lat zdawały się przygaszone i smutne, jakby życie nie uciekało z żywych, ale z całej posiadłości.
On sam jeszcze miał nadzieję. Dała mu ją Elissa i ten dziwny eliksir, który przygotowywała razem z przyjaciółkami. Wiedział, ile wyrzeczeń je kosztowało przygotowanie go i naprawdę nie chciał, żeby się dla niego poświęcały, zwłaszcza gdyby którakolwiek z nich miała umrzeć w zamian za jego życie. Z przyjemnością oddałby własne, żeby tylko matka wyzdrowiała, ale sam nie pozwoliłby nikomu się w ten sposób ofiarować, dlatego choroba Rose go przeraziła. Naprawdę się ucieszył na wieść, że nic jej się nie stało, choć ta wyprawa do Zakazanego Lasu była bardzo, bardzo ryzykowna, nawet jak dla niego. Właściwie tylko cudem zauważył, że coś się święci, i tamtej nocy śledził Elissę. Całkiem szczęśliwie, jak się okazało, bo dzięki temu mógł się przemienić w jednorożca i pomóc dziewczynom w wydostaniu się z lasu. W samą porę, bo więcej zwłoki wystarczyłoby, żeby Rose tego nie przeżyła.
Jednakże nawet pomimo tych wszystkich przygód eliksir był już na ukończeniu. Elissa twierdziła, że pozostało teraz jedynie poczekać, aż dojrzeje i będzie gotów do spożycia, o ile, rzecz jasna, wykonały wszystko prawidłowo. Miało to nastąpić za parę tygodni, może dwa, może trzy, istniała więc szansa, że ani on sam, ani jego rodzice do tego czasu nie zejdą ze świata.
Merlinie, jak okropnie groteskowo to brzmiało.
Postanowił na razie się tym nie przejmować, a żeby to zrobić, musiał zająć czymś myśli. Zabrał się za odrabianie pracy domowej zadanej przed przerwą świąteczną; nauczyciele naprawdę nie oszczędzali siódmego roku i zadawali coraz więcej, twierdząc przy tym, że powinni intensywnie powtarzać do egzaminów. Tak naprawdę na jakiekolwiek powtórki brakowało czasu — ilość esejów do napisania za bardzo przytłaczała i mało kto nadążał z bieżącym oddawaniem wypracowań. W takich momentach Greg naprawdę podziwiał wszystkich tych kujońskich Krukonów, którzy wykuwanie i przelewanie myśli na papier mieli chyba we krwi, bo rzadko się zdarzało, żeby ktoś z ich domu nie oddał napisanego tekstu na czas. Pozostali uczniowie radzili sobie, jak tylko się dało — ściągali, pożyczali gotowe wypracowania od rodzeństwa bądź starszych kolegów, zmuszali innych do napisania wypracowania za nich, wreszcie przesiadywali do nocy w bibliotece, byle tylko uporać się z niemalejącą stertą pergaminów.
A mówili, że to egzaminy są najbardziej wyczerpujące — Greg miał jednak wrażenie, że to cały rok taki jest. Czasem miał ochotę rzucić wszystko w cholerę i nie kończyć szkoły, skoro i tak istniało duże prawdopodobieństwo, że nie dożyje końca roku. Powstrzymywała go przed tym tylko świadomość, że w ten sposób złamałby serce Elissie i straciłby już wszelką nadzieję na wyzdrowienie. Musiał przetrwać jeszcze tych kilka tygodni i wtedy się przekonać, czy eliksir w ogóle zadziała. Być może tylko pogorszy sprawę.
Na razie jeszcze nie powiedział o niczym rodzicom. Nie chciał dawać im złudnej nadziei, która mogłaby ich zabić jeszcze szybciej niż sama klątwa. Do tego ojciec zacząłby się niecierpliwić i narzekać, że chciałby, żeby ten eliksir został skończony szybciej, a Greg nie mógł sobie pozwolić na kolejny powód do stresu. Chciał im, oczywiście, powiedzieć o wszystkim, ale dopiero wtedy, gdy skutki wywaru będą pozytywne. Wtedy być może powrócą dawne czasy, kiedy byli zjednoczoną i kochającą się rodziną, kiedy jeszcze nie było tej klątwy prześladującej ich dusze.
Spojrzał na zegarek, który otrzymał od ojca na piętnaste urodziny. Dochodziła siódma. Już dawno się ściemniło; podczas zimowych wieczorów zmrok zapadał znacznie szybciej. Greg uznał, że to odpowiednia pora, żeby zajrzeć do mamy i z nią porozmawiać.
Przeszedł przez ciche korytarze domu z duszą na ramieniu. Bał się tych spotkań, choć teoretycznie nie powinien. Po prostu przerażała go perspektywa śmierci matki. Zupełnie nie potrafił sobie wyobrazić życia bez niej, a patrzenie na powolne gaśnięcie kobiety tylko wszystko pogarszało.
— Jak się czujesz, mamo? — spytał, siadając w nogach łóżka i ujmując pomarszczoną dłoń kobiety.
Miriamelle popatrzyła na niego przeszywająco swoimi bladoniebieskimi oczami, na razie się nie odzywając. Choroba nie zgasiła blasku rozświetlającego jej twarz, wręcz przeciwnie, uczyniła ją jeszcze piękniejszą pomimo licznych bruzd. Jednakże ciało kobiety, teraz przykryte pikowaną kołdrą, coraz bardziej słabło. Od paru dni pani domu nie była w stanie się podnieść i pomimo wciąż dopisującego apetytu znacznie schudła. Ważyła teraz tyle co piórko, przynajmniej zdaniem Grega.
Bardziej niż własną chorobą Miriamelle martwiła się atmosferą panującą w domu i tą samą klątwą dręczącą dusze oraz ciała jej najbliższych.
— To raczej ja powinnam pytać, jak się czujesz — skomentowała wreszcie. Jej głos zadrżał bardziej, niż by tego chciała. — W końcu oboje dobrze wiemy, że mój stan się już nie zmieni. Wziąłeś eliksiry? Tata też wziął?
— Tak, mamo. Tata też wziął. Dopilnowałem tego.
Eliksiry wzmacniające i uśmierzające ból pomagały obojgu jedynie na krótko, ale przynajmniej na parę godzin przynosiły ulgę.
— Nie chciałbyś się położyć?
Greg potrząsnął głową.
— Nie. Czuję się dobrze. Nie martw się o mnie, mamo. Nie jest wcale tak źle, jak myślisz.
(Nie było tak źle, bo miał nadzieję).
— Wybacz mi, synku — wyszeptała pobladła Miriamelle, ściskając mocno dłoń jedynaka. Zaczęła płakać. — Nie chciałam cię w to wplątywać.
— To nie twoja wina, przecież wiesz.
— Nie powinnam była...
— ...wychodzić za tatę? Przestań! Dobrze wiesz, że to nie twoja wina, że padliśmy ofiarami tej klątwy! Ani twoja, ani taty, ani moja! Jeśli już chcesz kogoś obwiniać, to obwiniaj dziadków. W końcu to oni nas wyklęli, co nie?
— Wiem, ale nie potrafię przestać o tym, co by było gdyby... Gdyby nie nasza decyzja, teraz nie cierpielibyśmy tak bardzo.
— Wtedy bym się nie urodził albo bym się znalazł w sierocińcu. Nawet tak nie myśl, że bez naszej rodziny byłoby lepiej. Nie byłoby.
— Ale może gdybym zamieszkała z tobą wtedy u moich rodziców... Sam wiesz, że to dobrzy ludzie. Być może wtedy rodzice twojego taty by się o niczym nie dowiedzieli i żylibyśmy o wiele szczęśliwsi...
— Myślę, że to by wyszło na jaw prędzej czy później — westchnął Greg. — Choćbyś się nie wiem jak starała zachować to w tajemnicy, gdy znalazłbym się w Hogwarcie, ktoś z czystokrwistych by się dowiedział i doniósł właściwym osobom. Nawet gdybym nosił twoje panieńskie nazwisko, niewiele by to dało.
— Żałuję, że nie ma lekarstwa na tę klątwę.
— Tak. Ja też. — Nie ośmielił się powiedzieć: "być może jest". — Nie myślmy o tym teraz, dobrze? Zrobię kolację. Co byś chciała?
— Nie wiem. Kanapki z jajkiem i szynką?
Skinął głową, podnosząc się z łóżka. Posłał matce ostatni uśmiech, zanim zniknął za drzwiami.

No, to kto się cieszy z nowego rozdziału? ^^ Dzisiaj trochę wędrujemy po różnych miejscach, ale mam nadzieję, że mi to wybaczycie. Jak widać, zmieniłam też szablon, bo miałam dość poprzedniego, więc gdyby jednak tło postów było za ciemne i się źle czytało, dajcie znać, rozjaśnię je. // Nowy rozdział: 7.12.

5 komentarzy:

  1. Tło postów jest spoko. :D
    Rozdział też jest fajny. Akurat dodałaś po tym, jak nadrobiłam moje zaległości. Na szczęście długo nie musiałam czekać.
    Ciekawi mnie, co będzie z Gregiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, no to się bardzo cieszę! :D Już w sumie tęskniłam za publikacją Tańca, a i znalazło się trochę czasu na naskrobanie paru rozdziałów, więc stwierdziłam, że w sumie już mogę. Martwi mnie jedynie niewielki odzew pod postami, bo to najbardziej motywuje do dalszej publikacji, no ale nic, obiecałam sobie, że skończę to opko, bo będzie mnie wnerwiać w nieskończoność. xd

      Pozdrawiam cieplutko!

      Usuń
  2. Nie wiem który fragement podoval mi się najbardziej, każdy miał coś w sobie, każdy pokazywał różne oblicza miłości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wiesz, że nawet na to tak nie patrzyłam? No coś w tym jest!

      Usuń
  3. Wszystkie fragmenty mi się podobały. W każdym widać silną miłość między bohaterami.
    Po ostatnim fragmencie jestem ciekawa, jak się zakończy warzenie eliksiru dla Grega.

    Czekam na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń

Czarodzieje