czwartek, 19 kwietnia 2018

45. Taniec przeciwieństw

         
W pierwszej chwili Rose oślepiła jasność panująca na sali. Zdążyła się przyzwyczaić do ciemności panującej w bocznych pomieszczeniach. Zanim się dobrze rozejrzała po swoich współtowarzyszach, rozbrzmiała muzyka do walca. Rose westchnęła w duchu, spodziewając się, że początkowo wszyscy będą krążyć wokół siebie, nie chcąc wykonać pierwszego ruchu bez dostatecznego upewnienia się co do tożsamości partnera lub partnerki.
Rozsypali się teraz po całym parkiecie, rozglądając się. Rose podejrzewała, że nie tylko ją ogarniała desperacja. Jak niby miała odnaleźć Scorpiusa podczas tego dziwnego balu przebierańców? Nikt nie był tutaj sobą.
Rose musiała przyznać, że organizatorzy odwalili naprawdę dobrą robotę z zaklęciami zmieniającymi wygląd. Z nastolatków tancerze przeobrazili się w zupełnie nowych ludzi w różnym wieku, o zupełnie innym wyglądzie i ubiorze. Ruda nie poznałaby nawet samej siebie, a co dopiero innych.
Zaczęły się tworzyć pierwsze pary. Krukonka niemalże zazdrościła tym szczęśliwcom, którzy już się odnaleźli w tłumie. Spojrzała na zegar, najwyraźniej wyczarowany podczas ich nieobecności. Odliczał czas do końca tej części turnieju; pozostało jeszcze niecałe dwadzieścia minut. Ta wiedza wcale nie napawała optymizmem.
Wzrok Rose prześlizgnął się po krążących najbliżej niej mężczyznach, podczas gdy ona sama zastanawiała się, jak daleko zaszły metamorfozy. Nie sądziła, żeby organizatorzy zmienili na przykład płeć zawodników, ale była ciekawa, w jaki sposób dokonywali transformacji i czym się kierowali. Mogła dostrzec kilka osób z siwymi włosami i zmarszczkami, widziała zawodników w średnim wieku oraz takich, którzy wyglądali na jeszcze młodszych niż w rzeczywistości. Transmutacja — zwłaszcza ludzka — nigdy nie leżała w obszarze jej zainteresowań, chociaż miała w rodzinie metamorfomaga, ale teraz ją to ciekawiło.
Szybko przywołała się do porządku, przypominając sobie, że nie pozostało jej już dużo czasu na odnalezienie Scorpiusa.
Oblał ją zimny pot, gdy wskazówki zegara wskazały sześć minut. Miała tylko sześć minut na uratowanie się.
Na parkiecie tworzyło się coraz więcej par, choć niektórzy tancerze mieli wypisaną na twarzach desperację, podobnie jak Rose. Wyglądało na to, że chwytali się ostatniej deski ratunku i ruszali do tańca z pierwszą osobą, która przypominała ich partnera.
Gdy pozostały cztery minuty, do Rudej podszedł jakiś szatyn, wyglądający może na czternaście lat. Na jego twarz opadały czarne kosmyki, a niebieskie oczy, teraz zmrużone, uważnie lustrowały twarz Rose. Jednak to tatuaż na jego nadgarstku przykuł uwagę dziewczyny i to on też sprawił, że prawie się rozpłakała z ulgi. Na dłoni przybysza rozkwitała róża, wykonana podobnym tuszem co skorpion na ramieniu Rose.
Krukonka uśmiechnęła się szeroko, gdy Scorpius wyciągnął do niej dłoń, zapraszając do tańca. Dała się pociągnąć do wirującego koła tancerzy już szalejących w walcu wiedeńskim. Zaledwie parę sekund wystarczyło, żeby Rose nabrała stuprocentowej pewności, że tańczy ze Scorpiusem. Znała aż za dobrze jego sposób poruszania się i potrafiła bez pudła go odróżnić. Zrelaksowała się i dała się ponieść muzyce, choć nie potrafiła się zmusić do tego, żeby popatrzeć w oczy swojego partnera. Zazwyczaj uwielbiała to robić, uwielbiała sposób, w jaki Scorpius na nią patrzył, uwielbiała miłość oraz czułość kryjące się w zielonych oczach. Teraz zmieniły one kolor i nie wydawały się już tak znajome, podobnie jak sama twarz. Jeśli Rose miałaby je opisać, to określiłaby je jako zimne, a nie ciepłe, tak jak zazwyczaj.
Zegar wybił wyznaczoną godzinę i tancerze zastygli w bezruchu, gdyż w tej samej chwili ucichła również muzyka. Gdy pozostali spoglądali na siebie niepewnie, Rose pozostała blisko Scorpiusa, bojąc się stracić go z oczu. Nikt się nadal nie odzywał.
Od strony podium dobiegł ich głos profesor McGonagall, więc się zwrócili w tamtą stronę, wciąż jeszcze niepewni wyniku próby.
— Czas dobiegł końca — oznajmiła dyrektorka Hogwartu, patrząc na nich zza swoich okularów. — Gratuluję wam wytrwałości i mam nadzieję, że się dobrze bawiliście podczas szukania swoich partnerów.
Dobry żart, pomyślała Rose, ściskając dłoń Scorpiusa. Poczuła na sobie jego wzrok i nie mogła powstrzymać uśmiechu.
— Jeżeli chcecie zmienić decyzję dotyczącą swojego partnera, jeszcze możecie to zrobić. Jeśli wasz wybór jest ostateczny, pozostańcie na swoich miejscach.
Rose dopiero teraz rozejrzała się po sali. Pod ścianą stało kilka samotnych osób, które nie zdążyły znaleźć swoich partnerów w wyznaczonym czasie. Teraz też dwie pary się od siebie odłączyły, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że i tak trafili na niewłaściwą osobę. Pozostali tkwili jak zamrożeni w swoich miejscach.
— Doskonale. Myślę, że w takim razie możemy już przywrócić wam normalne postacie. Jeśli zobaczycie, że wasz partner nie jest tym właściwym, z którym występowaliście podczas turnieju, odsuńcie się pod ścianę. Pozostali niech pozostaną na środku sali.
McGonagall machnęła dłonią i przebrania opadły. Rose poczuła się tak, jakby zrzucała z siebie drugą skórę; nagle poczuła się znowu sobą. Jej rude włosy powróciły, podobnie jak sukienka, którą sama wybrała na tę okazję. Również stojący obok niej Scorpius wrócił do bycia Scorpiusem.
Nie wszyscy mieli tyle szczęścia co oni; grono osób stojących pod ścianą się znacznie powiększyło. Na parkiecie pozostało już tylko pięć par, które przeszły próbę.
— Kochani, serdecznie wam gratuluję — zwróciła się do nich dyrektorka Hogwartu. — Jestem z was dumna, zaszliście naprawdę daleko i udowodniliście, że się znacie naprawdę dobrze. Pozostał wam teraz ostatni etap turnieju. Zanim do niego przejdziemy, chcę, żebyście wiedzieli, że w ostateczności nie ma przegranych. Turniej jest i miał być okazją do integracji naszych domów oraz do dobrej zabawy, której, przyznaję, towarzyszyła ciężka praca. Tym większa zresztą jest duma i moja, i pozostałych dyrektorów oraz nauczycieli. — McGonagall przerwała na chwilę, pozwalając wybrzmieć oklaskom. — Zanim przejdziemy do części oficjalnej, zrobimy dwadzieścia minut przerwy, żebyście mogli odpocząć. Później poprosimy na parkiet pierwszą parę.

Rose z westchnieniem opadła na jedno z krzeseł stojących teraz w komnacie przylegającej do sali balowej, tej samej, w której uprzednio dokonywały się zmiany ich wyglądu. Została teraz nieco zmieniona na potrzeby uczestników — zniknęły przepierzenia, a w zamian za to pojawiły się stoły z piciem i przekąskami oraz krzesła z żółtymi poduszkami.
Ruda nie była głodna, więc początkowo nawet nie spojrzała na talerze wypełnione słodkimi przekąskami, rzuciła się za to na sok pomarańczowy i ze szklanką w dłoni usiadła na krześle. Dopiero teraz zauważyła, jak bardzo trzęsły jej się nogi.
Scorpius z kolei poczęstował się bułeczkami cynamonowymi i podszedł do Rose. Miał wrażenie, że jadł śniadanie wieki temu. 
— Już myślałam, że się nie znajdziemy — stwierdziła Rose po chwili milczenia. Spojrzała przelotnie na Scorpiusa, a potem znowu wbiła wzrok w podłogę, próbując się zebrać do kupy. — Naprawdę się nie spodziewałam, że tuż przed samym trzecim etapem będą chcieli w taki sposób wyeliminować studentów. Czy to jest w ogóle zgodne z regulaminem?!
— Nie myśl teraz o tym, Rosie. Daliśmy radę, to jest najważniejsze. Musimy się teraz skupić na finałowym tańcu… Hej, Rosie.
Widząc, że dziewczyna znowu zaczyna się trząść, przykucnął przed nią i wziął jej dłonie w swoje. Dopiero to sprawiło, że Ruda podniosła głowę i spojrzała na Scorpiusa, prosto w jego zielone, pełne troski oczy. Szybko wytarła łzy spływające po jej twarzy.
— Przepraszam, nie chciałam się rozmazać. Naprawdę nie wiem, co się ze mną ostatnio dzieje.
— Nie przepraszaj. Nic się nie stało. Po prostu… Nie stresuj się, dobrze? Masz mnie. Damy radę przez to przebrnąć. Razem. Po prostu gdy tam wejdziesz na parkiet, nie patrz na widownię, tylko na mnie. Zrobimy to razem, dobrze?
Przytaknęła nieco niepewnie.
           
Wchodzili na parkiet jako ostatnia para. Rose, nieco uspokojona dzięki czułym słówkom i kokosowym ciasteczkom, już się aż tak bardzo nie denerwowała. Nie pozwoliła zresztą swoim dłoniom drżeć, gdy dumnie wyprostowana stawała pośrodku parkietu, trzymając kurczowo dłoń Scorpiusa jak swoją prywatną kotwicę. W jednej chwili zamieniła się w królową, choć tej siły nie miałaby bez króla. Gdy na widowni wybuchały oklaski, ona patrzyła tylko i wyłącznie na Scorpiusa, zastanawiając się, skąd w nim tyle spokoju i opanowania. Albo się w ogóle nie przejmował byciem w centrum uwagi, albo doskonale to ukrywał. Po chwili zastanowienia Rose wybrałaby drugą opcję, w końcu Scorpius był urodzonym liderem, Księciem Slytherinu; musiał być przyzwyczajony do padających na niego świateł reflektorów.
Kiedy zapomniała muzyka, również i Rose zapomniała o widowni, o niepokoju czającym się w zakamarkach umysłu, o samym turnieju oraz ciążącej na niej presji. Pozostały tylko stukot obcasów, muzyka, taniec, ocieranie się skóry o skórę oraz zielone oczy. Świat dokoła tańczących przepadł.
Rose znowu poczuła magnetyzm przyciągający ją do Scorpiusa — ten sam magnetyzm, który tak wiele razy sprawił, że porzucali swoje sesje treningowe i kończyli na całowaniu się bez opamiętania. Teraz mogła to wykorzystać w tańcu. Pomijając całowanie się, oczywiście.
Sam dotyk dłoni Scorpiusa wystarczał, żeby jej skóra zaczęła płonąć. Zresztą ona sama też nie pozostawała blondynowi dłużna. Wodziła go na pokuszenie swoim uśmiechem, kolanem przesuwającym się zmysłowym ruchem po jego nodze, dłonią błądzącą po szyi. Czuła na języku smak muzyki, kiedy powolnymi ruchami obejmowali we władanie cały parkiet. W tym tangu ścierały się ognie płonące w nich obojgu, namiętność i miłość. W każdym geście, którym została obdarzona, Rose dostrzegała czułość. Ufała Scorpiusowi tak bardzo, że powierzyła mu całą siebie, swoje ciało i swoją duszę. Wiedziała, że gdyby tylko się potknęła, natychmiast by ją złapał. Kochała go do szaleństwa i miała nadzieję, że on o tym wie. Nie tylko Orfeusz poszedłby do piekła za Eurydyką, bo Eurydyka zrobiłaby to samo dla niego.
Gdy ich dłonie zetknęły się po raz kolejny, a palce splotły, niemalże odruchowo, wokół nich pojawiły się niebieskie iskierki. Rose w pierwszej chwili nie zwróciła na nie uwagi, bo płomyki nie parzyły skóry, jednakże zaledwie chwilę później rozpoczęły swoją wędrówkę wzdłuż ciał tańczących. Było ich coraz więcej i więcej, aż w końcu miękkie światło otuliło twarze Scorpiusa i Rose.
Ruda poczuła gorąco niemające nic wspólnego z temperaturą panującą na sali. Dziki ogień rozszalał się na dobre i zaczynał grozić wybuchem. Tancerka ponownie skupiła się na oczach Scorpiusa, które patrzyły na nią z figlarnym błyskiem. Dostrzegała w nich również ciepło. Miała wrażenie, że Scorpius poczuł dokładnie to samo, co ona.
Grali o władzę, o dominację; wymykali się sobie, by następnie powrócić w swoje ramiona i pozwolić swoim ciałom się zetknąć. Oboje całkowicie zatracili się w tym tańcu, który jeszcze kilka miesięcy temu wydawał się niemożliwością, zupełnym szaleństwem.
Na policzkach Rose wykwitły rumieńce, co Scorpius uznał za słodkie. Podobało mu się też to, że dziewczyna przestała się opierać magnetyzmowi, który na nich działał, i włożyła w szaleńcze tango całą swoją duszę oraz miłość.
Niebieskie iskry poruszały się teraz razem z nimi, skóra przy skórze, płomyk przy płomyku.
Scorpius pomyślał, że jeszcze trochę, i dosłownie zaczną się rozbierać na oczach wszystkich. Zresztą w pewnym sensie już to zrobili, bo czyż można się nie obnażyć, pokazując światu swoje uczucia?
Kiedy muzyka dobiegała końca, a Rose wciąż stała blisko niego, nieco przechylona w tył, Scorpius pochylił się, żeby ją pocałować. W odpowiedzi niemalże odruchowo wplotła palce w jego włosy, pozwoliwszy blondynowi posmakować jej ust. Umysł obudził się dopiero chwilę później i Rose już chciała zaprotestować, że teraz nie powinni się całować, nie na oczach wszystkich, kiedy eksplodowała jasność.
A po jasności nastała ciemność.

Gdy Scorpius odzyskał wzrok po nagłym wybuchu oślepiającego, turkusowego światła, przeraził się. Rose, wciąż spoczywająca w jego ramionach, nie ruszała się. Osunął się na kolana, ostrożnie układając dziewczynę na podłodze. Strach sprawił, że głos uwiązł Ślizgonowi w gardle i chłopak nie miał nawet jak zawołać o pomoc. Ku swojej uldze dostrzegł jednak, że Rose oddycha, a więc jedynie zemdlała.
Dopiero teraz podniósł głowę, żeby się rozejrzeć. Na trybunach panowało poruszenie, salę wypełniał gorączkowy gwar głosów. Rozlegały się również okrzyki.
Jakaś kobieta zerwała się do wyjścia, zrywając po drodze kapelusz z głowy. Miała w ręce różdżkę i mamrotała pod nosem jakieś zaklęcia, lecz żadne z nich nie trafiło do celu, gdyż strzelała na oślep. Za to aurorzy, którzy wyskoczyli na parkiet, mieli ją jak na widelcu. Dopadli ją błyskawicznie dzięki paru celnym zaklęciom paraliżującym i rozbrajającym.
Scorpius miał wrażenie, że wszystko wydarzyło się jakby w zwolnionym tempie. Nie rozumiał nic z tego, co się stało.
Szybko też przestał się tym przejmować, bo magomedycy podbiegli do nieprzytomnej Rose i zarządzili przeniesienie jej do Skrzydła Szpitalnego.

Rose miała wrażenie, że jej powieki są cięższe, niż powinny być. Potrzebowała dużo wysiłku, żeby otworzyć oczy, i szybko zresztą tego pożałowała, bo oślepiło ją światło.
— Rosie!
— Kochanie, jak się czujesz?
— Obudziła się!
Gwar głosów sprawił, że Rose zapragnęła znowu osunąć się w błogą i błogosławioną czerń.
Przypomniała sobie nagle wydarzenia sprzed swojego omdlenia i gwałtownie usiadła na łóżku.
— Turniej… Taniec! — wychrypiała i zupełnie bez zastanowienia postawiła nogi na posadzce, gotowa wrócić na parkiet. Dopiero wtedy zorientowała się, że nie ma na sobie swojej czerwonej sukienki, lecz ulubioną piżamę w jednorożce, a do tego znajduje się w Skrzydle Szpitalnym. Pozostałe łóżka, na szczęście, były puste.
— Nie wstawaj, Rose. Masz leżeć.
Czyjeś ręce łagodnie popchnęły ją z powrotem na łóżko i Ruda niechętnie opadła na materac. Przykryła się kołdrą, odnotowując, że stali przy niej jej rodzice, wujek Harry, skonsternowana szkolna pielęgniarka oraz dyrektorka szkoły.
— Co się stało? — spytała z niepokojem, mnąc w palcach rąbek kołdry. — Gdzie Scorpius? Czy…?
— Wszystko w porządku — weszła jej w słowo Hermiona, uspokajająco głaszcząc córkę po ramieniu. — Siedział przy tobie całą noc i jakiś czas temu wygoniliśmy go do dormitorium. Padał z nóg.
Ruda poczuła przypływ wdzięczności i miłości dla Scorpiusa. Znowu się dla niej poświęcał, znowu się o nią martwił…
— To co się stało? Stoicie tu jak jakiś komitet pogrzebowy.
Niestety nikt się nie zaśmiał z jej żarciku, nawet ojciec, chociaż zazwyczaj posyłał jej chociaż uśmiech mówiący, że docenia poczucie humoru. Rose zmarszczyła brwi, spoglądając wyczekując po dorosłych stojących w półokręgu wokół jej łóżka.
Wreszcie z wyjaśnieniami pospieszył wujek Harry, wymieniwszy spojrzenia z Hermioną.
— Padłaś ofiarą ataku, Rose. — Mężczyzna poczochrał swoją czarną czuprynę i zamilkł, najwyraźniej poszukując odpowiednich słów. — Pół roku temu z Azkabanu uciekła czarownica, Miranda Lewis. Posługiwała się starożytną magią w celu przedłużenia sobie życia. Krzywdziła przy tym niewinnych ludzi i czarodziejów, dlatego ją zamknęliśmy.
— Przedłużała sobie życie? Jak? To jest w ogóle możliwe bez kamienia filozoficznego?
Rose doskonale znała rodzinną opowieść o tym, jak Złote Trio jej rodziny na pierwszym roku pokonało Puszka i dostało się do kamienia filozoficznego, zapewniającego nieśmiertelność każdemu, kto tego pragnął.
— Kochanie, pamiętasz tę bajkę o Królowej Śniegu, którą tak lubiłaś w dzieciństwie? — spytała Hermiona, wspomagając Harry’ego.
— No jasne.
— Miranda jest Królową Śniegu naszego świata. Umieszczała odłamku lodu w sercach wybranych przez siebie osób i czekała, aż ich uczucia całkowicie znikną, tak jak u Kaja. Wtedy wnikała w ich ciała i żyła dalej.
Rose zaniemówiła. Wpatrzyła się w swojego wuja z jawnym niedowierzaniem. Nikt się nie odzywał; wszyscy czekali, aż Ruda przetrawi tę informację.
— Najświętszy Merlinie — wymamrotała wreszcie. — I co, mnie też chciała tak wykorzystać?
Harry wyraźnie się skrzywił, ale odparł:
— Przykro mi, Rose. Tak. Umieściła w twoim sercu okruch lodu.
— Jak?
— Musiała wykorzystać moment, w którym twoje serce było najbardziej odsłonięte, złamane albo wypełnione sprzecznymi emocjami — dodała miękko Hermiona. — Pamiętasz coś takiego?
— Inne osoby pokrzywdzone mówiły też, że Miranda pojawiała się w ich snach. Chyba używała ich jako kanału komunikacyjnego albo coś takiego…
Zrozumienie uderzyło w Rose jak grom z jasnego nieba.
Przypomniała sobie ostatnią rozmowę z Conradem, gdy miała wrażenie, że ktoś wyrwał jej z piersi serce, a potem zamienił ją samą w kamień. To wtedy zaczął się ten emocjonalny rollercoaster, nad którym Rose nie potrafiła zapanować, a który doprowadził do wielu łez i nieprzespanych nocy.
I to wszystko przez jeden głupi odłamek lodu w sercu.
Królowa Śniegu przyszła do niej również we śnie, przypomniała sobie Rose. Miała postać pięknej, wysokiej kobiety o długich do pasa białych włosach. Ruda pamiętała, że poczuła wtedy po raz pierwszy przenikliwy chłód.
— Już rozumiem — stwierdziła z westchnieniem, opadając z powrotem na poduszki. Nawet nie czuła złości. Zwyczajnie współczuła tej kobiecie, która nie mogła się pogodzić z własną śmiertelnością i wykorzystywała innych do przedłużenia swojego szczęścia. Nie zamierzała jedynie pozwolić na to, by dalej szkodziła niewinnym osobom. — Nadal mam w sercu ten odłamek?
— Już nie. Stopił się podczas waszego tańca. Dlatego zemdlałaś.
Uśmiech Hermiony był tak szeroki, że Rose miała ochotę zapaść się pod ziemię.
Musiała jednak przyznać, że to miało sens. Ogień w jej sercu był w stanie pokonać lód.
— Och. Jasne. A co z Mirandą…? Znaleźliście ją?
— Tak. Była na trybunach. Gdy zobaczyła, że jesteś nieprzytomna, rzuciła się do ucieczki, bo wiedziała, że prędzej czy później i tak ją dopadniemy. No i ją złapaliśmy. — Harry posłał Rudej znaczący uśmieszek. — Będzie gnić w Azkabanie do końca swojego życia.
— Jak w ogóle stamtąd uciekła?
— Miała wspólnika — wyjaśnił milczący dotąd Ron. Stał z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, gotów w każdej chwili bronić swojej ukochanej córeczki. — Ale nie martw się tym, Rosie, już się wszystkim zajęliśmy. Taka sytuacja się więcej nie powtórzy.
— Dokładnie, kochanie. — Hermiona dotknęła dłoni córki. — Teraz musisz się skupić na tym, żeby dojść do siebie.
Rose skinęła głową na znak zgody. Była już zmęczona i marzyła o porządnym śnie.
Jednakże jedna rzecz nadal nie dawała jej spokoju.
Spojrzała błagalnie na profesor McGonagall, która również do tej pory nie zabrała głosu, lecz sama jej obecność wpływała kojąco na osoby obecne w pomieszczeniu.
— Pani profesor… Co z turniejem? Odpadliśmy, prawda?
— Wręcz przeciwnie, moja droga — odparła dyrektorka z tym swoim charakterystycznym uśmiechem. — Wręcz przeciwnie. Razem z panem Malfoyem zajęliście pierwsze miejsce. Wygraliście bezkonkurencyjnie. Cała komisja była zgodna co do wyniku. Jestem dumna z was obojga, Rosie.
Pierwsze miejsce… Pierwsze miejsce?!
Rose z wrażenia aż się roześmiała, choć, gdyby mogła, podskoczyłaby aż pod sufit.
A więc wygrali turniej. Kto by pomyślał? Dwójka największych wrogów w Hogwarcie zjednoczona we wspólnym tańcu i na dodatek wygrywająca konkurs…
Ruda nie była pewna, czy teraz w ogóle zaśnie. Chciała porozmawiać ze Scorpiusem oraz z Alem, teraz, natychmiast. Kiedy wyraziła tę chęć, ku jej niezadowoleniu pielęgniarka stanowczo zaprotestowała, napoiła pacjentkę eliksirem słodkiego snu i kazała odpocząć.
Cóż, świętowanie musiało poczekać do kolejnego dnia.

Kto nie pamięta snu o odłamku lodu, tego odsyłam do rozdziału trzydziestego dziewiątego. :D I jak Wam się podoba finałowa scena tańca? :D Pisało mi się ją zadziwiająco dobrze, więc mam nadzieję, że i Wy to poczuliście. // Kolejny rozdział za tydzień!

2 komentarze:

  1. Taniec opisany genialnie, i tak się cieszę ich szczęściem, a pomysł z Miranda b ciekawy

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo podobał mi się opis tańca.
    Cieszę się, że wygrali
    i że wątek z Mirandą dobrze się zakończył.

    OdpowiedzUsuń

Czarodzieje