czwartek, 26 kwietnia 2018

46. Toast za młodość

Kiedy Rose kolejnego dnia, zaraz po śniadaniu, wreszcie została wypuszczona ze Skrzydła Szpitalnego, natychmiast pognała w stronę lochów. Jej rodzice wrócili już do domu, upewniwszy się, że na pewno nic jej nie jest i jest w dobrych rękach. Po przespanej nocy rzeczywiście czuła się lepiej. Całe zmęczenie z niej uszło, pozostały tylko niespożyta energia oraz radość. Ze szczęścia kręciło jej się w głowie.
W biegu potrąciła kilku drugoklasistów i dopadła drzwi pokoju wspólnego Slytherinu akurat w momencie, gdy ktoś stamtąd wychodził. Przepchnęła się obok, nie zwracając uwagi na to, że po bliskim spotkaniu ze ścianą będzie miała siniaki.
Na całe szczęście Albus i Scorpius zajmowali kanapę przy kominku, więc nie musiała dalej szukać. Pierwszy zauważył ją Al i zerwał się z miejsca, żeby następnie porwać kuzynkę w ramiona. Okręcił nią w powietrzu, szepcząc do ucha: „Gratuluję, mała”, i puścił dopiero wtedy, gdy zaczęła krzyczeć, że zaraz zrobi jej się niedobrze.
Wtedy przeszła w ramiona Scorpiusa. Przytuliła go mocno do siebie, i on zresztą też nie pozostał dłużny. Dopiero wtedy ją pocałował.
— Więc wygraliśmy? — spytała po chwili z radosnym uśmiechem.
— Owszem. Dostaniemy puchar i wycieczkę do magicznego miasta. Musimy coś wybrać i dać znać komisji, oni zorganizują resztę. Dokąd byś chciała pojechać? — spytał, przesuwając dłonie na jej talię. Przez najbliższy czas nie miał zamiaru wypuszczać Rose z rąk. — USA? Australia? Indie? Japonia? Hiszpania?
— Francja. Mają tam takie zarąbiste czarodziejskie miasto, Ouanne, w którym się znajduje muzeum czarodziejstwa, Czarodziejska Galeria Sztuki, a do tego mają tam najlepsze rogaliki. No i mają jeszcze na wzgórzu zamek ze szkła. Stoi opuszczony, ale warto to zobaczyć. No i jest tam ciepło. I uliczki są ładne.
— Mmm, myślę, że to całkiem interesująca perspektywa. Przekażę ją komisji. — Przesunął opuszkami palców po twarzy Rose. — Ale na razie musimy się zająć doraźnymi rzeczami…
Stojący nieopodal Albus przewrócił oczami, czego ani Rose, ani Scorpius nie mogli zobaczyć.
— No właśnie. Myślałem, że nigdy nie wrócicie do rzeczywistości. Rose, wieczorem robimy imprezę. Zaprosiliśmy wszystkich. Musimy godnie uczcić wasze zwycięstwo w turnieju, w końcu Hogwart wygrał w klasyfikacji i utarliśmy pozostałym szkołom nosa. Będzie dużo alkoholu, dużo plotek i dużo gadania. Nie zapomnij się zjawić, będziesz królową wieczoru. Przypilnuj jej, Scorp. A teraz wybaczcie, obowiązki organizatora wzywają… Do później, gołąbki.
Pomachał im na pożegnanie i zniknął za drzwiami, zanim którekolwiek z nich zdążyło się odezwać.
— Czy jest jakakolwiek szansa, że się wykręcę z tej imprezy? — spytała błagalnie Ruda.
— Nope. Nie sądzę. Daj spokój, nie będzie źle. Tylko załóż coś ładnego.
Tym razem Rose przewróciła oczami.
— Nie ma mowy. Pójdę w dresie. O której się zaczyna to szaleństwo?
— Dwudziesta. W Wielkiej Sali. McGonagall się zgodziła, pod warunkiem, że rzucimy zaklęcia wyciszające i po dwudziestej czwartej już nikt nie będzie się szwendał po korytarzach. Możemy spać albo w dormitoriach, albo w Wielkiej Sali.
— McGonagall się zgodziła na coś takiego? — Rose uniosła brwi. — Najsłodszy Merlinie, świat się kończy. No dobrze, w takim razie pójdę skończyć wypracowania, bo nauczyciele mi potem nie dadzą żyć. Widzimy się na obiedzie?
— Tak.
Pocałowała go jeszcze na pożegnanie i zniknęła.


Długo się namyślała, zanim wreszcie założyła najkrótszą sukienkę, jaka gościła w jej garderobie. Była czarna, dosyć prosta, z dekoltem sięgającym krawędzi stanika. Co jednak ważniejsze, eksponowała nogi. Rose czuła się z tym nieswojo, bo rzadko pozwalała sobie na takie ekscesy. Nie przepadała też za butami na obcasie, więc założyła trampki. Za pomocą szybkiego zaklęcia zmieniła ich kolor na czarny, żeby pasowały do konwencji, a potem jeszcze założyła srebrne kolczyki w koty i założyła na szyję wisiorek z bursztynem. Przez dłuższą chwilę zastanawiała się, co zrobić z włosami. Początkowo planowała je zostawić luźno opadające na plecy, lecz po przyjrzeniu się swojemu odbiciu w lustrze zdecydowała, że je zepnie klamrą.
Ten jeden raz chciała się poczuć seksownie. Jak królowa.
Rzeczywiście też potem zamieniła się w królową. Scorpius powitał ją w wejściu do Wielkiej Sali z niejakim zdziwieniem, lecz potem na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. On sam miał na sobie prostą, czarną koszulkę i równie czarne spodnie — nie wysilił się za bardzo, nawet jeśli przyjęcie było urządzane między innymi na jego cześć.
— Wyglądasz pięknie — szepnął do ucha Rose, gdy się przytulili. — Ale przysięgam, że zabiję każdego faceta, który odważy się na ciebie spojrzeć.
— Musiałbyś wtedy usłać całą Wielką Salę trupami — zauważyła z rozbawieniem dziewczyna.
A potem Albus włożył im jeszcze na głowy papierowe korony i kazał zatańczyć na stole. Początkowo oboje nie zamierzali się dać wciągnąć w jego gierki, jednak gdy rozbrzmiała muzyka, dali się ponieść i zaszaleli. Zgromadzony dokoła tłum uczniów również ruszył do tańca, zachęcany hektolitrami lejącego się piwa oraz whisky.
Rose jeszcze nie wypiła ani kropli alkoholu, a już się czuła jak pod wpływem. Wiedziała też nawet, dlaczego.
Scorpius przechylił ją tak, że wisiała już praktycznie nad podłogą. Trzymał ją jednak na tyle mocno, że nie bała się upadku. Rose trzymała go mocno za szyję, kiedy chłopak ją pocałował, i to tak, że aż się jej zakręciło w głowie.
Zaraz potem rozbrzmiały wokół nich oklaski i gwizdy, a oni się roześmiali, pijani zwycięstwem i własnym szczęściem.

Pod koniec lutego wymknęli się z Hogwartu, używając jednego z tajemnych przejść. W Hogsmeade aportowali się parami pod adres wskazany przez Grega; znaleźli się pod jednym ze starych domów położonych pod Londynem. Jego główną ścianę oplatał bluszcz, co wyglądałoby nawet ładnie, gdyby nie szary tynk odpadający w wielu miejscach i drzwi, które z całą pewnością liczyły sobie ponad sto lat. Trawnik okalający posesję również wymagał opieki. Zarosły go chwasty, a nieprzycinane rośliny rozrosły się tak, że niektóre z nich dosięgały już schodów. Niejeden ogrodnik by zapłakał nad tą zaniedbaną florą.
Rose i Scorpius wymienili spojrzenia, ale żadne z nich nie wypowiedziało ani słowa. Widzieli, że Greg jest wystarczająco przybity. Szedł, garbiąc się, nie mówił też zbyt wiele, odkąd zgodził się na podanie eliksiru swojej marce. Elissa pocieszająco głaskała go po plecach, trzymając się blisko niego.
— Przepraszam za ten bałagan — powiedział przepraszająco, gdy znalazł się już na szczycie schodów, trzymając w dłoni różdżkę. — Nie mamy czasu ani siły, żeby się odpowiednio tym wszystkim zająć. Wybaczcie.
Nie czekając na ich zgodne „nie ma sprawy”, otworzył drzwi i wszedł pierwszy do środka. Za nim postąpiła Ellie, nieco wystraszona ciemnością panującą we wnętrzu domu. Rose również trzymała się blisko Scorpiusa i ani na chwilę nie puszczała jego ręki. Naprawdę się cieszyła, że się uparł, że pójdzie z nią. Sama by chyba tego nie zniosła.
Jej dłoń powędrowała do różdżki schowanej w kieszeni peleryny. Wyciągnęła ją i wyszeptała zaklęcie Lumos, by choć odrobinę rozjaśnić ciemności. Nie rozumiała, jak można mieszkać w takich warunkach; ona sama potrzebowała światła, przestrzeni i ciepła, a nie upiornego mroku.
Greg poprowadził ich w głąb korytarza, zupełnie nie przejmując się tym, co przyprawiało jego przyjaciół o deszcze. Dom był pełen kurzu i staroci — obrazów, popiersi, figurek, wachlarzy i innych drobiazgów, które zaniedbane sprawiały ponure wrażenie. W kominkach nie płonął ogień, kanapy i wygodne fotele pokrywały się brudem, gdy nikt ich nie używał. Wyglądało na to, że śmierć już zamieszkała w tym domu.
Rose czuła, że nie wytrzyma w środku zbyt długo. Dusiła się w tak ciasnej przestrzeni, a zapach unoszący się w powietrzu przyprawiał ją o mdłości. Przytuliła się do Scorpiusa, starając się nie patrzeć na relikty z przeszłości zapełniające półki i stoliki. Blondyn zdawał się zresztą podzielać jej zdanie, bo objął dziewczynę ramieniem i przyciągnął do siebie.
Wreszcie znaleźli się na korytarzu, który wyglądał na ciut czystszy, częściej używany. Przynajmniej nie było tu kurzu ani pajęczyn, choć dywany na podłodze, kiedyś zapewne kolorowe, domagały się prania. No i tutaj na ścianach paliły się lampy, a spod najbliższych drzwi wypływała struga światła. Ktoś był w środku.
Greg zapukał do drzwi, lecz najwyraźniej nie spodziewał się odpowiedzi, bo zaraz po tym nacisnął klamkę. Wsunął głowę do środka i chwilę później zjawił się w całości na korytarzu.
— Poczekajcie chwilę, obudzę ją.
Zgodnie przytaknęli i przycupnęli pod ścianą, podczas gdy Greg wkroczył do środka. Niedługo później usłyszeli jego głos, nieco niewyraźny. Wreszcie drzwi zaskrzypiały ponownie, a plama światła rozlała się po podłodze, gdy Ślizgon zaprosił ich do pokoju.
Elissa rozglądała się z ciekawością po pokoju, ale uwagę Rose przykuła kobieta leżąca na wielkim łożu z baldachimem, wśród poduszek i po pachy przykryta kocem. Rzeczywiście wyglądała na tak chorą, jak opisywał to Greg. Jej jasne włosy lepiły się do czoła pokrytego potem. Miała zamknięte oczy i rzucała się niespokojnie w pościeli. Twarz, która niegdyś na pewno była piękna, teraz przypominała buzię woskowej lalki. Ruda nie musiała mieć magomedycznej wiedzy, żeby mieć pewność, że kobiecie nie pozostało zbyt wiele życia.
Ledwo weszli do środka, Greg przypadł do łóżka matki i wziął dłoń kobiety w swoje. Na sam widok Rose krajało się serce, więc sięgnęła szybko do swojej torby, gdzie spoczywał eliksir. Podała fiolkę klęczącemu Ślizgonowi i patrzyła, jak chłopak wybudza swoją matkę z koszmaru.
Kobieta początkowo błądziła oczami po otoczeniu, zdając się nie dostrzegać nikogo, lecz wkrótce jej wzrok się wyostrzył — dostrzegła swojego syna i dotknęła dłonią jego twarzy. W jej oczach, obok pokładów cierpienia, widniała czułość. Tylko on i jej mąż trzymali ją jeszcze przy życiu, inaczej już dawno by zgasła.
— Nie martw się, mamo — wyszeptał Greg. — Niedługo wyzdrowiejesz, obiecuję. Musisz to tylko wypić. Wypij, proszę.
Ślizgon pomógł kobiecie usadowić się wygodniej na poduszkach, żeby się nie zakrztusiła płynem, a potem wziął kubek leżący na szafce i wlał do niego całą zawartość fiolki. Podał matce naczynie, pomagając jej dłoniom w utrzymaniu kubka. Jej palce za bardzo drżały.
Pierwszą porcję przełknęła nieco niepewnie, lecz z każdym kolejnym łykiem nabierała pewności. W pewnym momencie nawet przestały jej drżeć dłonie i mogła samodzielnie utrzymać kubek.
— Jak się czujesz, mamo? To eliksir, który zwalcza objawy klątwy… — wyjaśnił, zabierając puste naczynie i odstawiając je na szafkę. — Powinnaś się teraz poczuć lepiej. U mnie zadziałał, więc mam nadzieję, że i tobie pomoże…
Wyglądało na to, że z każdą chwilą kobieta nabiera rumieńców. Wydawała się silniejsza niż zaledwie przed chwilą, więc najwyraźniej jej organizm nie miał zamiaru zaprzestać walki. Napełniło to serce Rose ulgą. Najwyraźniej rodzina Breitzów miała się wreszcie doczekać swojego szczęśliwego zakończenia.
Sięgnęła jeszcze raz do torby i wyciągnęła kolejną fiolkę wypełnioną eliksirem. Nie chcąc przeszkadzać rodzinie, pozostawiła ją na komodzie — dla ojca Grega. Wiedząc, że nie będą już więcej potrzebni, skierowali się razem ze Scorpiusem do wyjścia. Elissa pozostała jeszcze w środku, na wypadek, gdyby Greg lub jego mama potrzebowali pomocy.
Londyn tonął w deszczu i we mgle. Rose wzdrygnęła się, opatulając się szczelniej swoją peleryną. Na szczęście nie musieli spędzać w mieście więcej czasu, więc Scorpius aportował ich na skraj Hogsmeade.
Była sobota, więc nie musieli się zbytnio spieszyć do Hogwartu. W zamku pewnie i tak jeszcze nikt nie zauważył ich nieobecności, więc ruszyli do Trzech Mioteł na kremowe piwo. Potrzebowali rozgrzania.
— Jesteś dzisiaj bardzo cicha, Rose — odezwał się Scorpius, kiedy już się wygodnie usadowili na ławach i dostali swoje napoje. — Wszystko w porządku?
Sięgnął dłonią do twarzy pochylonej nad stołem dziewczyny. Pogłaskał jej policzek, a potem przeniósł dłoń na kark Rose. Wiedział, że to jedno z jej szczególnie wrażliwych miejsc, którego pieszczota zawsze poprawiała jej humor.
— Tak, wszystko w porządku — odparła wreszcie, podnosząc wzrok. Nie uczyniła niczego, żeby odsunąć dłoń Scorpiusa od swojej szyi. — Tylko ten dom… Ta rodzina… Przygnębiło mnie to. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego tak dobrzy ludzie muszą cierpieć. Przecież oni nie zrobili niczego złego. Jego rodzice ośmielili się tylko pokochać siebie nawzajem… Czy to naprawdę aż taki grzech?
Scorpius westchnął, teraz już doskonale rozumiejąc powód milczenia Rose.
— Dla niektórych ludzi pewnie tak.
— I jeszcze ten dom wygląda jak jakaś sceneria z horrorów — stwierdziła Ruda, wzdrygając się. — Też miałeś wrażenie, że jest tam tak… okropnie zimno? Zrobiło się ciepło dopiero pod drzwiami jego matki.
— Tak. — Scorpius przytaknął. — Ale to pewnie dlatego, że nikt nie miał czasu zajmować się domem. Zresztą przestań się już tym przejmować, Rose. Wiem, że twoje wrażliwe serduszko nie może znieść tego ogromu cierpienia, ale naprawdę już jest po wszystkim. Eliksir pomógł już Gregowi, teraz do zdrowia wrócą jego rodzice… Udało się wam, Rosie. Uratowałyście życie, i to nie jedno, lecz trzy. Powinnaś się z tego cieszyć zamiast martwić się tym, na co i tak nikt nie ma wpływu.
Rose westchnęła, nieco rozchmurzona. Wypiła trochę kremowego piwa i gdy otarła usta z piany, na jej twarzy wreszcie pojawił się uśmiech.
— Wiem. Masz rację. Powinniśmy to świętować. Ale — przerwała, żeby podkreślić palcem wskazującym znaczenie swoich słów — obiecaj mi, że nasz dom nie będzie tak ponury, ale będzie jasny, przestronny, ciepły i duży.
Blondyn roześmiał się.
— Lubię to określenie: nasz dom — stwierdził z szerokim uśmiechem. — Czy to oznacza, że planujesz spędzić ze mną resztę życia, panno Weasley?
— Scorpius!
Pacnęła go żartobliwie w ramię.
— Dobra, dobra. Obiecuję. Nasz dom będzie jasny, przestronny, ciepły i duży — obiecał. — Masz moje słowo.
— Dziękuję. To teraz możemy wznieść toast za udaną operację pod tytułem Eliksir.
Rose wzniosła swój kufel z piwem, a Scorpius podążył w jej ślady. Później przez dłuższą chwilę milczeli, popijając alkohol.
— Zastanawia mnie tylko — zaczęła Rose, podczas gdy Scorpius wzniósł oczy do nieba — dlaczego Greg zdecydował się tak późno na podanie jej tego eliksiru. Przecież wiedział, że każdy dzień, ba, każda sekunda jest cenna…
— Wiedziałem, że twoja główka nie przestaje przetrawiać dzisiejszego dnia — westchnął blondyn. — Za dużo tym myślisz, Rose. Jeśli jednak chcesz wiedzieć, to ci powiem. Greg chciał o tym zawiadomić ojca. Napisał do niego list, ale nie mógł go przekonać do tego planu. Jego ojciec się zgodził dopiero niedawno, dosłownie dwa dni temu, więc Greg już nie mógł czekać dłużej.
— Dlaczego jego ojciec się nie chciał na to zgodzić?
Rose z zaciekawieniem przechyliła głowę.
— Nie jestem pewien, ale chyba chodziło o to, że ojciec Grega nie uważał eliksiru uwarzonego przez bandę siódmoklasistek za coś, co pomogłoby pomóc jemu lub jego żonie. Nie wiem, czym Greg go przekonał.
Prawdę mówiąc, Scorpius wiedział, czym, ale nie miał zamiaru tego ujawniać Rose. Nie musiała wiedzieć, że Greg odwołał się do legendy jej rodziny i przekonał swojego ojca, że skoro eliksir uwarzyła właśnie ona, córka Rona i Hermiony Weasleyów, to z całą pewnością nie było to spartaczone. Blondyn dobrze wiedział, że Rose za długo żyła w cieniu swoich rodziców i chciał jej tego oszczędzić.
— Och. No cóż. Ważne, że jest szansa, że naprawdę im to pomoże i będą mogli zacząć normalne życie. Tyle mi wystarczy.
— Mmm. Mam nadzieję, że wreszcie przestaniesz o tym myśleć. Masz może ochotę na rundkę tańca wieczorem?
— Nie odmówię.

Reprezentacje Ilvermorny oraz Beauxbatons opuściły Hogwart rankiem kolejnego dnia. Rose tym razem nie brała udziału w pożegnaniu, ale wybrał się na nie Albus, choć oficjalnie nie był prefektem. Chciał się jednak zobaczyć po raz ostatni z Sophie. Spędzili razem tyle czasu, że teraz mu się nie mieściło w głowie, że będą musieli się rozstać na kilka miesięcy. Na szczęście pozostawały jeszcze listy. 
Stała w niewielkim kółku razem z siostrą oraz przyjaciółkami, niedaleko świstoklika, lecz na jego widok oderwała się od pozostałych dziewcząt. Rzuciła mu się w ramiona, a on ją mocno przytulił, czując, jak ściska mu się serce. Gdyby tylko mógł, poleciałby z nią do Francji. Wiedział, że to niemożliwe, że najpierw musi skończyć edukację, i dopiero wtedy będzie mógł się przeprowadzić.
Co nie znaczy, że jeszcze nie zaczął o tym myśleć.
— Rozmawiałem z francuskim szefem biura aurorów — wyszeptał do ucha Sophie. — Zgodzili się przyjąć mnie do siebie na szkolenie, więc będziemy się widywać częściej niż raz od święta. Będę miał wolne weekendy, więc będziemy mogli je spędzić razem. A jak skończysz szkołę, przeprowadzimy się do domku nad morzem…
— Hej, nie wybiegaj z planami aż tak daleko, najpierw muszę skończyć naukę — powstrzymała go ze śmiechem Sophie, kładąc dłoń na jego ramieniu. — Ale lubię ten pomysł.
Al przytaknął i znowu przytulił mocno dziewczynę. 
— Już za tobą tęsknię. Nie mogę znieść myśli o tym, że się teraz tak długo nie zobaczymy.
Dotknęła dłonią jego policzka, próbując pocieszyć i jego, i siebie.
— Wiem. Ja też. Ale do wakacji nie zostało już dużo czasu, zleci szybko. Zdasz egzaminy i będziemy mogli się zobaczyć. A potem już będziemy się częściej widywać.
— Masz rację. Czy to oznacza, że muszę wytrzymać bez ciebie cztery miesiące?
— Głupek. Będę pisać listy. Nie będzie chyba aż tak źle.
Al uśmiechnął się szeroko, a potem sięgnął do kieszeni, by następnie wyjąć z niej zdjęcie. Przedstawiało ono jego samego oraz Sophie, obejmujących się. Siedzieli wtedy nad jeziorem i gadali o bzdurach. Sam dzień wydawał się nieznaczący, ale Sophie miała na tym zdjęciu niezwykle jasny i ciepły uśmiech.
— To dla ciebie. Mam identyczne. Żebyś o mnie nie zapomniała.
— Nie zapomniałabym, idioto. Kocham cię.
Pocałowała go tak, że oboje zapomnieli o całym świecie i dopiero nawoływania koleżanek Sophie przywołały ich do rzeczywistości. Pozostało niewiele czasu do aktywacji świstoklika, więc Al musiał wypuścić dziewczynę z objęć.
— Będę pisać. Ty też pisz. Kocham cię, Soph. Będę tęsknić.
Przytaknęła, walcząc ze łzami, a potem odeszła w stronę swoich przyjaciółek i dołączyła do zbierającej się przy świstokliku reprezentacji. Zanim magiczny przedmiot rozjarzył się światłem, by przetransportować ich do Francji, Sophie spojrzała po raz ostatni na Albusa. Jego widok był tym, co miała przed oczami, gdy lądowała na trawie przez Akademią Beauxbatons.
           

Dwa tygodnie później, zaledwie na półtora tygodnia przed wyjazdem do Francji, do owsianki Rose spadł list w zielonej kopercie. Nieco zaskoczona dziewczyna wyłowiła go łyżką, a potem otworzyła, ignorując zaciekawione spojrzenia przyjaciół. Z koperty wypadła pojedyncza kartka zapisana starannym pismem, którego Ruda nie rozpoznawała, ale zaraz potem zapiszczała z radości.
— Anaya otwiera lokal na Pokątnej — wyjaśniła Scorpiusowi. — Napisała, że nas zaprasza w każdej chwili. Ciebie, Al, też. Już ma sporo klientów. Mówiłam, że będzie znana, gdy się ulokuje w dobrym miejscu!
— Kim jest Anaya? — spytała Gabrielle, wbijając widelec w parówkę i lustrując ją krytycznym wzrokiem. Siedzący obok Malcolm tylko się uśmiechnął.
— Anaya robi tatuaże. Magiczne tatuaże. Zrobiła nasze. Miała siedzibę w mugolskim Londynie, ale przeniosła się na Pokątną. Będzie miała wreszcie więcej klientów. Jest naprawdę utalentowana, więc byłoby szkoda, gdyby taki talent się zmarnował.
Rose wzruszyła ramionami, lecz posłała Gabrielle znaczące spojrzenie, już wiedząc, co za chwilę usłyszy.
— Też chcę tatuaż!
— Być może Anaya znajdzie dla ciebie miejsce w napiętym grafiku — Ruda puściła oczko do przyjaciółki — ale nie mam pewności. Może uda mi się ją namówić.
— Merlinie, Rose, potrafisz być irytująca. Załatwisz mi to!
Rose się tylko roześmiała w odpowiedzi. Obie dobrze wiedziały, że tak, załatwi.
— Zmieniając temat, Greg, jak twoja mama? Jak się czuje? — spytała, rzucając Ślizgonowi krótkie spojrzenie. — Mam nadzieję, że już u niej wszystko w porządku.
— Tak, tak, już wszystko dobrze. Ojciec też już wyzdrowiał. Dziękuję, Rose. Jestem ci naprawdę wdzięczny za wszystko, co zrobiłaś. Uratowałaś nam życie i ryzykowałaś swoim… Nie miałem okazji wyrazić mojej wdzięczności w należyty sposób.
— Przestań — przerwała mu. — Zrobiłam to, co do mnie należało. Cieszę się, że już wszystko jest dobrze. Poza tym nie zrobiłam tego sama, więc powinieneś podziękować również Ellie i Gab.
— Im już podziękowałem.
Rose poczuła się niezręcznie, nie wiedząc, co zrobić z taką ilością wdzięczności.
— Pamiętaj, Greg, nie jesteś mi nic winny. Po prostu się cieszę, że już wszystko dobrze. Zasłużyłeś na to.
— Zmieńmy temat na weselszy — rzuciła Gabrielle. Jej parówka już zniknęła z talerza. — Zauważyliście, że McGonagall co chwilę na nas patrzy? Zbroiliśmy coś czy jak?
Rose odłożyła łyżkę do miski i sięgnęła po jeszcze ciepłą mleczną bułeczkę. Uwielbiała je zajadać przy śniadaniu.
— Myślę, że raczej chodzi o to, że nie wszyscy z nas siedzą przy tym stole, przy którym powinni? — parsknęła śmiechem. — Powinni zrobić osobny stół dla mieszanki ślizgońsko—krukońskiej. W ogóle kto to widział, żeby mieszać dwa różne domy…
— A ja myślę, że powinniśmy wznieść toast za nas i za mieszanie domów. — Elissa uniosła swój puchar z sokiem dyniowym, zachęcając innych, by poszli w jej ślady. — No dalej, ludzie. To nasz ostatni rok, musimy robić rzeczy, które zapamiętamy na długo. To jeden z takich momentów.
Rozbawieni wznieśli więc swoje puchary i szklanki i stuknęli się nimi, a potem wypili zawartość naczyń, pijąc za swoją młodość, przyjaźń oraz za miłość.

1 komentarz:

  1. Dobrze, że eliksir zadziałał też na rodziców Grega.
    Przed Albusem i Sophie dłuższy czas rozstania. Pewnie trudno im będzie wytrzymać, ale myślę że dadzą radę.
    Końcówka rozdziału świetna.

    Czekam na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń

Czarodzieje