czwartek, 29 marca 2018

42. Narzeczona księżyca

Gabrielle nie mogła spać. Po dormitorium hulał przeciąg, więc dziewczyna kuliła się pod kołdrą, zaciskając mocno powieki. Miała cały czas wrażenie, że ktoś woła jej imię, ale być może było to tylko złudzenie wywołane jękiem zimnego wiatru. Już od paru dobrych godzin przewracała się z boku na bok, na przemian wpatrując się w czerń i zamykając oczy. Sen nie przychodził, a ona nie miała przy sobie żadnego eliksiru, który pomógłby jej się zanurzyć w tę otchłań. Być może po prostu zawinił chłód panujący w pokoju. Pomimo swojego szkockiego pochodzenia Gabrielle naprawdę nie znosiła niskich temperatur.
Nawet nie wiedziała, która była godzina, kiedy wreszcie się poddała i postanowiła wstać. Wiedziała, że tej nocy już nie zaśnie, choćby leżała nawet i kolejne kilka godzin. Wsunęła stopy w ciepłe kapcie, po czym sięgnęła po ciepłą bluzę, rzuconą poprzedniego dnia na krzesło stojące tuż obok łóżka. Wzdrygnęła się, gdy tylko zniknęła ochronna warstwa kołdry. Z rezygnacją pomyślała, że naprawdę nie rozumie, dlaczego w tym zamku zawsze musi być tak piekielnie zimno i dlaczego ktoś nie mógł po prostu rzucić na zamkowe mury porządnych zaklęć zatrzymujących ciepło.
Rozejrzała się za różdżką, ale w tych ciemnościach nie mogła jej dostrzec, a nie pamiętała, gdzie ją zostawiła. Rozczarowana machnęła na to ręką i postanowiła zejść do Pokoju Wspólnego z nadzieją, że ogień w kominkach będzie się jeszcze tlić. A nawet jeśli już dawno zgasł, to w kuchni zawsze było ciepło. No i skrzaty zawsze oferowały jedzenie, niezależnie od pory. Jedzenie było ważne.
Pokój Wspólny świecił pustkami i było w nim równie zimno, jak w dormitorium, więc Gabrielle postanowiła, że pójdzie do kuchni, jakkolwiek wizja przejścia przez ciemne korytarze zamku napawała ją lękiem. Nigdy nie należała do zbyt odważnych osób, co już nie raz udowodniła, więc potrzebowała całych pokładów odwagi, żeby zebrać się na decyzję. Równie dobrze mogła wybrać bezpieczniejszą opcję i wrócić do dormitorium, żeby poszukać różdżki, a następnie rzucić zaklęcie ogrzewające. Była jednak pewna, że narobiłaby wiele hałasu i zginęła przy tym marną śmiercią z rąk Elissy, której nigdy nie można było budzić przed dziesiątą w niedziele.
Wypuszczając z ust kłębuszek pary i obejmując się ramionami, ruszyła w stronę wyjścia. Nawet ciepła bluza jej teraz za bardzo nie pomagała.
Ledwo wyszła na korytarz, żegnana spojrzeniem kruczej kołatki. Miała szczęście, że drzwi do ich domu nie strzegła Gruba Dama, bo ta na pewno już dawno narobiłaby rabanu, że jakaś uczennica szwenda się nocą po zamku. Kruk był o wiele bardziej wyrozumiały i w ogóle się chyba nie przejmował tym, o jakich porach ktoś wchodzi i wychodzi do środka, dopóki otrzymywał poprawne odpowiedzi na swoje zagadki. Krukonkę zawsze ciekawiło, jak rozpoznawał uczniów swojego domu — czy miał jakiś specjalny system, czy po prostu wpuszczał wszystkich, którzy myśleli wystarczająco logicznie?
Dziarsko pomaszerowała przed siebie, rozglądając się ostrożnie dokoła. Cienie widoczne dzięki świetle pochodni wiszących na ścianach wydłużały się i poruszały jakby w groteskowym tańcu. Gabrielle wciąż miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje, więc nieustannie nasłuchiwała. Słyszała jednak tylko echo własnych kroków, nic więcej, może poza śpiewem wiatru hulającego po korytarzach. Nawet przeklęta kotka Filcha milczała.
Gabrielle naprawdę miała nadzieję, że nie natknie się tej nocy na żadnego nauczyciela ani, co gorsza, na woźnego. Chciała tylko możliwie szybko dotrzeć do kuchni. Przeklinała położenie swojego domu; przez to musiała teraz pokonywać najdłuższą z możliwych dróg — z samej wieży na sam dół, do piwnic. Podczas tak długiej drogi wiele rzeczy mogło pójść nie tak.
Ominęła zdradliwą pułapkę na schodach, po czym skręciła w prawo, w mało uczęszczany korytarz. Wiedziała od Rose, że znajduje się tutaj skrót na drugie piętro, co oszczędzało żmudnej wędrówki przez poruszające się schody. Gabrielle była naprawdę wdzięczna budowniczym Hogwartu, że pomyśleli o tajemnych przejściach znacznie ułatwiających poruszanie się i w najgorszym wypadku ucieczkę przed nauczycielami. Oczywiście pod warunkiem, że żaden z profesorów akurat tegoż sekretnego przejścia nie znał.
Gdy docierała w okolice piwnic, już niemalże biegła, wystraszona szuraniem, które usłyszała na pierwszym piętrze. Podejrzewała, że to Filch wyruszył na swój obchód, więc znacznie przyspieszyła. Odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, gdy znalazła się pod portretem przedstawiającym miskę z owocami.
Już od progu uderzyła w nią fala ciepła, tak inna od chłodu panującego na korytarzach. Już miała odetchnąć z ulgą, jednak kiedy zobaczyła, że oprócz skrzatów w środku znajduje się ktoś jeszcze, niemalże padła na zawał. Już miała się ukradkiem wycofać, kiedy spostrzegła, że poszukiwacz nocnego jedzenia ma na głowie znajomą, jasną szopę i w dodatku siedzi przy stole Slytherinu, na swoim stałym miejscu.
— Nie sądziłam, że uwielbiasz jeść po nocach, Malcolm.
Kiedy wreszcie na nią spojrzał znad swojego budyniu, uśmiechnęła się do niego szeroko. Wyglądał na równie zaskoczonego jej widokiem, jak ona jego, więc rachunek został wyrównany.
— Co tu robisz, Gabrielle?
Nie odpowiedziała od razu, lecz podeszła bliżej i usiadła naprzeciwko niego, maślanymi oczami wpatrując się w deser w dłoniach chłopaka.
— Nie mogłam spać. Było mi zimno. I do tego zgłodniałam. Podziel się.
Malcolm przewrócił oczami, ale przesunął w jej stronę pucharek z niedokończonym budyniem i poprosił jednego ze skrzatów o nowy deser.
— Nigdy nie sądziłem, że cokolwiek skłoni cię do samotnej podróży nocą. Naprawdę nie mogłaś użyć różdżki i, ja wiem, rzucić jakiegoś zaklęcia? Przecież wy, Krukoni, jesteście w tym naprawdę dobrzy.
Drań wiedział o jej strachu i jeszcze się z niej śmiał! Gabrielle zmrużyła oczy, zawzięcie skubiąc budyń. 
— Cicho bądź. Powiedz lepiej, co ty tutaj robisz o tej godzinie? Nie uwierzę w to, że tak po prostu zgłodniałeś.
Malcolm wzruszył ramionami, zabierając się za nowy, nietknięty budyń, przyniesiony dopiero co przez skrzata. Był jeszcze ciepły, jakby wyjęty prosto z garnka. Chłopak posłał wdzięczne spojrzenie w stronę stworzonek patrzących na niego z wyczekiwaniem, jakby chciały się tylko przekonać, czy mu smakuje.
— Wyobraź sobie, że ja też nie mogłem spać. Ta noc jest dziwna. — Spojrzał uważnie na Gabrielle, żeby się upewnić, czy dziewczyna rozumie. — Cała wibruje od magii, rozumiesz? Jakby coś dziwnego krążyło w powietrzu. Nie daje mi to spokoju.
Gabrielle sobie uświadomiła, że Malcolm miał rację; ją również dręczyło to bliżej nieokreślone uczucie, dreszcz na plecach, wibracje magii w opuszkach palców. Być może to wcale nie zimno nie pozwalało jej spać, tylko coś zupełnie innego.
— Czy to coś złego?
Malcolm powoli pokręcił głową, jakby z wahaniem.
— Nie sądzę. Myślę, że to po prostu naturalny cykl magii. Wiesz, wydaje mi się, że magia ma swój cykl życia jak feniks… Odradza się, staje się coraz silniejsza, aż materialna, i potem powoli gaśnie, jest ledwo wyczuwalna. Odradza się. I tak w kółko.
— To dość ciekawe — przyznała Gabrielle. — Nigdy nie słyszałam o tej teorii, ale z magią nigdy nic nie wiadomo.
Chłopak tylko przytaknął, więc przez dłuższą chwilę w milczeniu wykańczali swoje desery. Kiedy łyżeczki zadźwięczały już o dna, Malcolm odezwał się:
— Chcesz coś zobaczyć?

Gabrielle pożałowała tego, że się zgodziła, dokładnie w sekundę po wyjściu z zamku. Malcolm znał jakieś sekretne wyjście z Hogwartu, o którego istnieniu dziewczyna nawet nie miała pojęcia i nie chciała wiedzieć, skąd blondyn je znał. Być może od Albusa, potomka jednego z Huncwotów, hogwarckich legend i królów zamku.
Nawet nie wiedziała, kiedy Ślizgon wyciągnął różdżkę i rzucił na nią oraz na siebie zaklęcie ogrzewające. Momentalnie poczuła się lepiej, zimno oraz śnieg leżący na błoniach już jej aż tak nie przerażały, a ciepła dłoń Malcolma na jej własnej dodawała animuszu.
— Dokąd idziemy?
Chłopak uśmiechnął się tylko w odpowiedzi i pociągnął Gabrielle w stronę jeziora, którego tafla błyszczała w świetle księżyca. Usiedli tuż przy brzegu, na piasku. Na całe szczęście zaklęcie ocieplające działało na tyle dobrze, żeby nie czuli zimna płynącego od ziemi. Gabrielle posunęła się nawet do tego, że ściągnęła buty i zanurzyła nogi w wodzie, zadziwiająco ciepłej jak na tę porę roku. Zaskoczona roześmiała się, rozchlapując wodę dokoła, niczym małe dziecko.
Malcolm obserwował jej poczynania z uśmiechem. Gdy dziewczyna wreszcie znudziła się chlapaniem, objął ją i przyciągnął do siebie. Oparła się o niego bez żadnego wahania.
— Spójrz w górę.
Spojrzała i natychmiast otworzyła szeroko oczy. Jeszcze tego wieczora nie miała okazji, żeby się uważnie przyjrzeć księżycowi, więc to, co zobaczyła, sprawiło, że zaparło jej dech w piersiach. Księżyc bowiem nie wyglądał jak księżyc, który zazwyczaj widywała, jak szaro-biała kula świecąca mlecznym blaskiem. Ten księżyc wyglądał, jakby został zalany krwią i lśnił przerażającym szkarłatnym blaskiem. Na swój sposób był jednak piękny, a przede wszystkim inny.
— Wydaje mi się, że te noce, kiedy księżyc jest czerwony, mają jakiś związek z najwyższym stężeniem magii w powietrzu — wyszeptał Malcolm prostu do ucha Gabrielle, jakby bojąc się zepsuć tę chwilę głośniejszym dźwiękiem. — W moich stronach opowiada się legendę związaną z tym księżycem. Chcesz ją usłyszeć?
Dziewczyna jak w transie przytaknęła.
— Tak.
— No to posłuchaj. Pewnego dnia Księżyc spotkał przepiękną, ziemską dziewczynę o czarnych włosach splecionych w dwa długie warkocze. Rozmawiał z nią każdej nocy, wysłuchiwał ją, pocieszał, wreszcie się w niej zakochał. Nie wyobrażał sobie życia bez niej, więc jej się wreszcie oświadczył i dziewczyna została jego narzeczoną.
— Wzięli ślub?
— Nie przerywaj mi, daj skończyć.
— Przepraszam.
— No. — Malcolm udawał oburzenie, ale jego klatka piersiowa wibrowała od powstrzymywanego śmiechu. Dopiero po paru sekundach, już z powagę, lecz i z błyskiem w oczach, podjął opowieść: — Wszystko było szczęśliwie i bajecznie, ale tylko do czasu, bowiem Słońce było zazdrosne o to, że Księżyc znalazł tak piękną narzeczoną, podczas gdy ono było wciąż samo, przeklęte na wieki, bo każdy, kto się do niego zbliżał, płonął od jego żaru. Postanowił więc zamordować piękną narzeczoną Księżyca. Nie chciał cierpieć samotnie. Pewnego dnia, gdy mieli się już rozminąć na firmamencie, wziął swoją gwiezdną kosę, gotów wymierzyć zdradziecki cios. Księżyc nawet nie zauważył jego nadejścia, zajęty rozmową ze swoją narzeczoną. Dziewczyna też zresztą nie, była zbyt zakochana, za bardzo wpatrzona w Księżyc… Zginęła od gwiezdnej kosy, a jej krew splamiła Księżyc. Dlatego, na pamiątkę tego dnia, dwa razy do roku Księżyc przyobleka się w szkarłat na znak żałoby.
— Jej — westchnęła Gabrielle. — To piękna historia. Szkoda tylko, że się smutno kończy.
— Nie każda historia ma swój szczęśliwy koniec, ale paradoksalnie to dobra noc dla narzeczonych, bo w takie noce można zdobyć przychylność Słońca.
— To brzmi dziwnie.
— Wiem, ale tak mówi legenda. Zresztą mniejsza o to. — Malcolm wypuścił Gabrielle z objęć, żeby uwolnić obie ręce i móc swobodnie sięgnąć do kieszeni. Wyciągnął z niej małe, ciemnoniebieskie pudełeczko. — Gabrielle Fraser — przyklęknął na jedno kolano, wpatrując się w zaskoczoną blondynkę, na twarzy której stopniowo rysowało się zrozumienie — wyjdziesz za mnie?
Gabrielle myślała, że zemdleje, gdy zobaczyła klękającego Malcolma oraz pierścionek tkwiący spokojnie wewnątrz pudełka w dłoni Malcolma. Opanowało ją tak silne wzruszenie, że przez dłuższą chwilę nie mogła wypowiedzieć ani słowa, więc tylko szybko i kilkakrotnie skinęła głową. Rozpłakała się na dobre dopiero wtedy, gdy pierścionek znalazł się na serdecznym palcu jej prawej dłoni, a sam Malcolm pochylił się, żeby ją pocałować.
Koszmarna noc przemieniła się w najpiękniejszą noc jej życia.


— Charlieeeeeeeee!
Gdy tylko Rose ujrzała na horyzoncie sylwetkę swojego ulubionego wuja, natychmiast rzuciła się w jego kierunku. Ostatni raz widziała go co prawda podczas świąt, czyli wcale nie tak dawno, ale już i tak zdążyła się za nim stęsknić — za jego milczącym towarzyszem, uśmiechem i zapachem smoczej skóry.
— Cześć, Rosie.
Przytulił ją mocno do siebie i podniósł z ziemi, żeby zakręcić nią w powietrzu, tak jak robił to wtedy, gdy była jeszcze małą dziewczynką. Dopiero po chwili postawił dziewczynę ziemi, obdarzając ją wciąż tym samym ciepłym uśmiechem.
— Cieszę się, że cię widzę.
— Ja też. Mam nadzieję, że teraz będziemy mogli porozmawiać dłużej niż w święta. — Puścił do niej oko. — Zresztą o ile naprawdę kocham Rumunię, to jednak dobrze wrócić do Hogwartu, nawet na te parę tygodni.
— Przyjechałeś sam?
— Nie. Jest ze mną jeszcze dwóch pracowników rumuńskiego Instytutu. Sam bym nie dał rady, choćbym nawet chciał. Pójdziesz ze mną do smoków? Byłem u nich już rano, ale zbliża się pora karmienia.
— No jasne! — Rose zgodziła się z entuzjazmem, żałując, że nie ma z nią Gabrielle; dziewczyna na pewno ucieszyłaby się z okazji do porozmawiania z poskramiaczem smoków i dowiedzenia się wielu pożytecznych rzeczy. Ruszyła z Charliem w głąb Zakazanego Lasu, w stronę smoczego obozu. — Dużo smoków macie teraz w Instytucie?
— Och, nie tak dużo. Około trzydziestu, z czego cztery to młode smoki, dopiero co się wykluły. Są jednak piękne, choć już zieją ogniem, bestyjki. Spaliły mi już dwie pary spodni.
Rose uśmiechnęła się na samą myśl — wyobraziła sobie Charliego pośród małych smoków, włażących mu na kolana i podpalających spodnie.
— Cóż, te tutaj już nie są takie małe, więc raczej nie będą miały chrapki na twoje spodnie, przykro mi.
Skwitowała z zadowoleniem fakt, że Charlie się roześmiał. Lubiła, kiedy się śmiał, bo jego głos brzmiał inaczej niż pozostałych członków rodziny. Nie chodziło tylko o to, że był głębszy, ale bardziej o to, że przez te lata spędzone w Rumunii drugi najstarszy syn Molly i Arthura nabrał szorstkiego, rumuńskiego akcentu. Zdaniem Rose ten język brzmiał jednak zadziwiająco ładnie, jak na coś powstałe w małej, górzystej krainie.
— Fantastycznie. Może tym razem uda mi się zachować wszystkie pary w stanie nietkniętym.
Zamilkł, gdyż dokładnie w tej chwili dotarli już do ogrodzenia, za którym spały smoki. Spały to w sumie niedokładne określenie, ale Rose nie wiedziała, jak inaczej nazwać ten stan, w którym stworzenia się znajdowały; nie była specjalistką. Faktem jednak pozostawało, że wszystkie trzy smoki sprowadzone do Hogwartu leżały na ziemi z zamkniętymi oczami, trochę jak wielkie koty. Może lepiej byłoby powiedzieć, że po prostu przycupnęły na ziemi, z brzuchami przyciśniętymi do podłoża.
— Są pod wpływem narkotyku — szepnął Charlie, dostrzegając niezrozumienie malujące się na twarzy Rose. — Są bardzo wrażliwe na widok obcych osób, więc się przeraziły i prawie nam uciekły. Musieliśmy im podać narkotyk, żeby się uspokoiły. Są tylko w stanie letargu, zaraz powinny się obudzić.
Rzeczywiście, chwilę później smoki zaczęły otwierać oczy i niezgrabnie podnosić się z ziemi. Wciąż wyglądały na zmorzone snem. Tym jednak, co bardziej zdumiało Rose, były ich rozmiary. Mogła je teraz podziwiać w całej okazałości i doszła do wniosku, że od ostatniej wizyty u nich smoki się nie obijały i nie przestawały rosnąć. Nie pierwszy raz widziała tak szybko rosnące stworzenia, miała je okazję już podziwiać w Instytucie, ale za każdym razem zdumiewało ją to tak samo.
— Dlaczego w Instytucie nie podawaliście smokom narkotyków? — spytała Charliego, marszcząc brwi. Próbowała sobie przypomnieć choć jeden incydent podobny do tego, który właśnie się rozgrywał na jej oczach. — Nie przypominam sobie…
— Tamte smoki są obłaskawione. Powiedzmy, że mniej lub bardziej zaprzyjaźniły się z czarodziejami i przestały reagować na nowe zapachy. Przestały być takie dzikie i stały się ciut bardziej ufne. Nie całkowicie. Po prostu się nie boją człowieka tak bardzo jak te tutaj, ale na początku też takie były.
— Och.
No tak, to miało sens.
Rose obserwowała, jak Charlie podchodzi do ogrodzenia i zupełnie nie przejmując się barierą, wyciąga dłoń, żeby pogłaskać jednego ze smoków, czarnego hebrydzkiego, z czułością pogłaskać po pysku. Nie wyglądał, jakby kiedykolwiek się bał obcej osoby.
Z głębi lasu nadeszło dwóch mężczyzn, których Rose mgliście kojarzyła. Musiała ich spotkać któregoś lata w Instytucie, ale nie miała pojęcia, jak się nazywają i czym konkretnie się wówczas zajmowali. Istotne jednak było to, że nieśli jakieś duże ssaki — chyba były to dziki i jedna sarna, spętane i już pozbawione życia przez myśliwych. Ruda nie mogła oderwać od nich oczu, choć doskonale wiedziała, co się stanie.
Zajęta obserwowaniem, jak mężczyźni wrzucają zwierzęta do zagrody i jak w jednej chwili rzucają się na nie smoki, Rose nie zauważyła, kiedy Charlie znowu stanął obok niej.
— Będziemy teraz rozbudowywać tę zagrodę, dodamy sektory, tak jak w Rumunii. To ogrodzenie jest zdecydowanie za małe, smoki potrzebują więcej miejsca i prywatności, bo inaczej się będą ze sobą kłócić. Te są jeszcze młode, więc nie ma aż tak takich problemów, ale niedługo… Będzie dużo pracy, więc do niczego nie zmuszam, ale jakbyś miała chwilę wśród tego siódmorocznego szaleństwa i byś chciała, możesz nam pomóc. Każda różdżka się przyda.
— Jasne! — Rose momentalnie się rozpromieniła. — I znam też parę osób, które równie chętnie pomogą.
— Słyszałem. Masz interesujących przyjaciół, Rose.
Ruda wyszczerzyła się do niego.
— Poczekaj tylko, aż ich poznasz. Obiecuję ci, że z miejsca ich polubisz. Pasjonują się smokami o wiele bardziej niż ja sama.
— Ranisz moje serce. Jak możesz mi to robić i mi mówić, że się nie interesujesz smokami aż tak bardzo?
W teatralnym geście przyłożył ręce do piersi, podczas gdy Rose się tylko śmiała.
— Myślę, że doskonale o tym wiesz, i to od dawna. — Żartobliwie poklepała go po ramieniu. — Lubię smoki, ale nie wiążę z nimi przyszłości, w przeciwieństwie do ciebie czy też moich przyjaciół.
— Już zdecydowałaś, co będziesz robić?
Rose momentalnie posmutniała.
— Jeszcze nie. Ale w tym tygodniu mamy wreszcie konsultacje z opiekunami domów, więc może madame Rosenbourgh mi coś podpowie…
— Na pewno — pocieszył ją Charlie. — To mądra kobieta.
— Uuuu, czyżbyś wreszcie znalazł kogoś godnego siebie, co, Charlie? Czy mam was wyswatać?
Pogroził jej palcem, mrużąc oczy.
— Nawet nie próbuj, Rose. To, że przypadkiem jesteś moją ulubioną bratanicą, nie powstrzyma mnie przed znalezieniem cię na końcu świata i zakopaniem cię żywcem, jeśli cokolwiek zrobisz w tym kierunku.
— Przecież ty się rumienisz, więc jak mogę tego nie wykorzystać?!
Nadal się zaśmiewając, Rose uchyliła się przed dłońmi Charliego i uciekła mu odrobinę. Mężczyzna przewrócił oczami, nie mając zamiaru bawić się w kotka i myszkę. Nie miał już w końcu siedemnastu lat, żeby biegać od drzewa do drzewa.
— Na Merlina, Rose, błagam cię, nawet nie próbuj — mruknął wreszcie, wyciągając z kieszeni różdżkę. — Nie wyniknie z tego nic dobrego.
— No dobrze — zgodziła się wspaniałomyślnie Rose („za łatwo”, pomyślał w tej samej chwili mężczyzna) i podeszła bliżej, zaciskając palce na dłoni Charliego, na tej, w której trzymał swoją różdżkę. — Ale chcę coś w zamian.
— Tak myślałem. Ha. Kto cię nauczył robić interesy, co?
— Tak się składa, że ty, więc teraz się nie wywiniesz, obawiam się. Chcę czekoladę. Wiem, że i tak ją dla mnie przywiozłeś, więc to dla ciebie nie będzie nic wielkiego. A ja w zamian zobowiązuję się nie swatać cię z madame Rosebourgh.
Charlie tylko uniósł brwi, rozpoznając błysk w oczach bratanicy. Wiedział, że coś kombinowała. Nawet jeśli obiecała, że nie będzie próbować go swatać z opiekunką Ravenclawu, to na pewno znajdzie mu kogoś innego. Merlinie, czasem ta dziewczyna zachowywała się dokładnie jak matrona klanu, Molly Weasley.
— Ani z kimkolwiek innym — uściślił. Kiedy zobaczył, że oczy Rose zamieniają się w wąskie szparki, pogratulował sobie przezorności. — Obiecaj mi to. Inaczej nie dostaniesz czekolady.
— No dobrze — stwierdziła niechętnie. — Obiecuję. Ale wisisz mi porządną i długą rozmowę. Nie odpuszczę ci tego tematu. I wisisz mi czekoladę, pamiętaj!
Po raz kolejny tego dnia przewrócił oczami. Nie wątpił, że Rose chciała dobrze, pragnąc mu kogoś znaleźć, ale naprawdę na tym etapie swojego życia nie potrzebował ani stałego związku, ani towarzystwa kobiety; praca w Instytucie nie pozwalała na utrzymywanie łóżkowych znajomości damsko-męskich dłuższych niż jedna noc. Związek na odległość zabił już niejedną parę i Charlie nierzadko widział, jak jego kumple rozwodzili się ze swoimi żonami, bo miłość do pracy brała górę nad obowiązkami rodzinnymi.
— Mam ją w namiocie, potem ci przyniosę — obiecał. — Będziesz wolna wieczorem?
— Wieczorem tak, ale zaraz muszę lecieć, bo muszę wypełnić papierki dla McGonagall. Wiesz, praca prefekta i tak dalej, rozplanowanie patroli i inne takie… Niedługo koniec miesiąca, więc muszę mieć to wszystko gotowe do zatwierdzenia. Zobaczymy się na kolacji?
— Jasne.


Zanim Rose się obejrzała, nadeszła środa, dzień, w którym miała wyznaczone spotkanie z madame Rosebourgh. Z tej okazji została zwolniona z zajęć z runów, więc gdy tylko skończyły się eliksiry, pobiegła do dormitorium, żeby zostawić w nim torbę i zabrać wypełniony kwestionariusz zawodowy.
Dotarła do gabinetu opiekunki domu równo z czasem. Biegła przez całą drogę, żeby się czasem nie spóźnić, i jeszcze trafiła na wyjątkowo złośliwe ruchome schody, które nie chciały dojechać do jej podestu.
Uspokoiła nieco oddech i zapukała, a usłyszawszy krótkie „Proszę!”, weszła do środka.
Gabinet opiekunki Slytherinu wyglądał jak miniaturowa biblioteka, przez co nie dało się nawet stwierdzić, jakiego koloru są ściany, wszystkie bez wyjątku zastawione regałami sięgającymi od podłogi do sufitu. Na każdej półce pysznił się rządek równo ustawionych woluminów, choć ich okładki miały już różne kolory i one same były też różnej wielkości. Niektóre tytuły wytłoczone na grzbietach Rose rozpoznawała, o niektórych słyszała, a przy pozostałych musiała wytrzeszczyć oczy, bo nie sądziła, że w tym niepozornym pokoiku znajdzie dzieła, których nie było nawet w otchłaniach szkolnej biblioteki. Tylko na jednym z regałów, przy oknie, stała zaschnięta i nieszczęśliwa paprotka, która chyba pamiętała już lepsze lata.
Na samym środku pomieszczenia stało biurko, w całości zasłane papierami, książkami, kubkami po herbacie oraz sentymentalnymi drobiazgami. Wyglądało to chaotycznie, ale po uważniejszym przyjrzeniu się można było dostrzec wzór w tym nieładzie.
Za stołem siedziała nauczycielka transmutacji, pracowicie poprawiając jakieś wypracowania i skrobiąc jedną ocenę za drugą.
— Usiądź, Rose, proszę. Chcesz herbaty?
— Nie, dziękuję, pani profesor.
Ruda nieśmiało przysiadła na chybotliwym krześle ustawionym po drugiej stronie biurka. Było jednak zadziwiająco wygodne i przestało sprawiać takie wrażenie, jakby się zaraz miało rozlecieć.
Madame Rosebourgh odłożyła wreszcie pióro, uśmiechając się przyjaźnie do swojej podopiecznej.
— Podaj mi swoją ankietę, proszę, zobaczymy, co z niej wyciągniemy.
Kobieta przez chwilę studiowała podaną jej przez Rose kartkę, mrucząc do siebie jakieś słowa, zbyt cicho i niewyraźnie, żeby dziewczyna mogła ją zrozumieć. Po jakimś czasie jej twarz pojaśniała, zupełnie jakby nauczycielka wpadła na jakiś pomysł.
— Wymieniłaś tu całkiem interesujące opcje, Rose, ale widzę, że napisałaś też, że nie wiesz, którą wybrać. — Ruda przytaknęła, zgadzając się ze słowami nauczycielki. — Zadam ci parę pytań, które być może pomogą ci głębiej rozważyć, która dziedzina cię bardziej interesuje. Wiem, że podjęcie decyzji w tym momencie nie jest łatwe, ale zrobię wszystko, żeby ci w tym pomóc i ułatwić późniejszy start po ukończeniu Hogwartu.
— Dziękuję, pani profesor.
Rose pokręciła się nerwowo na krześle, próbując zmienić pozycję, nieco zawstydzona własną niepewnością w kwestii przyszłego zawodu.
— Och, nie obawiaj się, moja droga, dylematy są w tym wieku najzupełniej normalne. Ja też przez długi czas nie wiedziałam, co będę robić po skończeniu nauki. To nie zawsze jest takie jasne jak w przypadku niektórych czarodziejów, takich, którzy już od dawna mają ułożoną ścieżkę kariery i od urodzenia wiedzą, co chcą robić. Nie znaczy to wcale, że jesteśmy mniej utalentowani od nich. — Kobieta puściła do niej oko. — W porządku, Rosie, teraz moje pytania. Jesteś gotowa? Odpowiadaj bez zastanowienia, mówi pierwsze, co ci przyjdzie na myśl.
— Tak. Dobrze.
— Cisza czy hałas?
— Cisza.
— Krew czy stres?
— Stres? Nie wiem!
— Nie szkodzi, odpowiadaj, co ci przyjdzie pierwsze do głowy. — Madame Ginevere skrupulatnie notowała wszystkie odpowiedzi Rose, lecz co jakiś czas podnosiła głowę i posyłała podopiecznej kolejny ciepły uśmiech. — Herbata czy kawa?
— Herbata.
— Krzątanina czy robota papierkowa?
— Krzątanina.
— Doskonale. Nauka czy praca?
— Nauka.
— Pióro czy różdżka?
— Różdżka.
— Doskonale. Słońce czy księżyc?
— Księżyc…?
— Puma czy pantera?
— Ummm… Pantera.
— Nie zastanawiaj się. Deszcz czy pogoda?
— Pogoda.
— Lawenda czy róża?
— Róża.
— Prawo czy magomedycyna?
Odpowiedź znalazła się na końcu języka Rose i go opuściła, zanim dziewczyna zdążyła się nawet zawahać:
— Prawo.
— Myślę, że właśnie znalazłaś odpowiedź na swoje wątpliwości, Rose — stwierdziła pogodnie opiekunka domu, odkładając znowu swoje pióro. — Odpowiedź, której udzieliłaś, wskazuje twoje najgłębsze pragnienie. Prawo wiedzie prym. Oczywiście nie jest to ostateczna decyzja i wcale nie mówię, że właśnie tym masz się zająć w przyszłości, ale dobrze się nad tym zastanów, bo wydaje mi się, że w głębi duszy chciałabyś się zająć właśnie prawem. Twoje inne odpowiedzi też zresztą wskazują na przewagę prawa.
— Naprawdę? — Oczy Rose zalśniły nadzieją. — Jeśli tak pani mówi, to chyba faktycznie tak zrobię. Dziękuję.
— Nie ma za co, ja tutaj tylko pełniłam rolę pośrednika. — Madame Ginevere puściła do niej oko. — Jeśli chciałabyś pójść w tym kierunku, mogę ci oczywiście polecić parę osób w Ministerstwie Magii, które chętnie by cię przyjęły pod swoje skrzydła. Mogłabyś na początku pracować w Departamencie Przestrzegania Prawa, a potem, jeśli będziesz chciała, założyć własną praktykę i samodzielnie przyjmować petentów.
— Będę wdzięczna, pani profesor.
— Nie ma za co, Rose, nie ma za co. Nie chcesz jeszcze herbaty? Zaraz ci dam dokładną rozpiskę, na jakie przedmioty na OWUTEMach powinnaś zwrócić uwagę…
Rose słuchała tylko połowicznie. Jej uśmiech rósł, a desperacja stopniowo znikała, bo po raz pierwszy od długiego czasu poczuła się naprawdę spokojna o swoją przyszłość.

Już za tydzień rozdział, który chyba jest jednym z moich ulubionych, bo będzie o jaskółce! :D Tymczasem życzę Wam pogodnych świąt! <3

3 komentarze:

  1. Zarówno ten rozdział jak i poprzedni są cudowne <3
    Nie spodziewałam się tych zaręczyn, które tak wgl genialnie opisałaś.
    Uwielbiam Charliego i bardzo się ucieszyłam gdy znalazła się dłuższa scena mu poświęcona ^^
    Czekam na kolejny i również życzę radości, już na końcówkę tych świąt ;*
    ~gwiazdeczka

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie spodziewałam się zaręczyn.
    Podoba mi się, że Rose i Charlie mają taki dobry kontakt ze sobą.
    Dobrze, że konsultacje pomogły Rose wybrać przyszłe zajęcie.

    Czekam na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń

Czarodzieje