sobota, 12 maja 2018

48. Narkotyczna bliskość

Burmistrz Ouanne, Constantin, i jego żona, Lucie, przyjęli hogwarcką parę nadzwyczaj ciepło. Ich dom leżał na uboczu miasta, lecz nadrabiał zarówno wielkością, jak i wspaniałością. Otaczał go zadbany ogród z wysokimi tujami, żwirowymi ścieżkami oraz ustawionymi wzdłuż nich latarniami. Równie wspaniale prezentowały się lampki wiszące na frontowej ścianie domu.
Wnętrza zostały urządzone równie starannie i gustownie. Zdaniem Rose może nawet zbyt gustownie. Nie potrafiłaby mieszkać w domu, w którym wszystko musiało być z najwyższej półki i znać dokładnie swoje miejsce. Bałaby się usiąść nawet na kanapie czy postawić stopę na dywanie z obawy przed uszkodzeniem, więc w trakcie swojej wędrówki po salonie starała się stąpać tylko po parkiecie i nie dotykać bibelotów ustawionych na gzymsie kominka. Nawet obrazy wiszące na ścianach wyglądały, jakby pochodziły co najmniej z kolekcji Muzeum Narodowego.
Gospodarze nie mieli dzieci, lecz, co zaskakujące, towarzyszył im mały kundelek o wdzięcznym imieniu Soleil, który najpierw energicznie obszczekał gości, a później podstawił im grzbiet do głaskania. Rose nie mogła mu odmówić uroku; był mały, lecz słodki i w dodatku miał śliczne oczy.
Towarzyszył im również przez całą kolację, grzecznie warując przy nodze swojej pani i czekając, aż ktoś mu łaskawie rzuci jakiś smaczny kąsek. Gdy Lucie odmówiła mu najpierw chleba, a później kawałka kiełbaski, spojrzał na nią z takim wyrzutem, że siedząca obok Rose nie mogła powstrzymać śmiechu.
Burmistrz zabawiał towarzystwo anegdotkami i dopytywał Anglików o zwyczaje panujące na Wyspie. Był czarującym rozmówcą, a do tego dżentelmenem obdarzonym poczuciem humoru. Opowiadał ze swobodą o francuskiej kulturze oraz języku, dostrzegając zarówno ich wady, jak i zalety. Z ciekawością słuchał o Hogwarcie, o jego tajemnych przejściach, nauczycielach i historii, a później zrewanżował się ciekawostkami o Akademii Beauxbatons. Jak się okazało, znał osobiście dyrektorkę — uczęszczali razem do jednej klasy.
Przy dobrym winie rozmowa stała się jeszcze swobodniejsza. Rose już przy drugim kieliszku poczuła się pijana, więc chwilowo wyłączyła się z rozmowy, podobnie jak Lucie w milczeniu obserwując towarzystwo. Próbowała ochłonąć, przesuwając palcami po naczyniu. Zastanawiała się nawet, czy dyskretne rzucenie na siebie zaklęcia otrzeźwiającego zostanie źle odebrane i czy dałaby radę to zrobić pod stołem pod pretekstem, że rozwiązał jej się but. Potem przypomniała sobie, że przecież ma na nogach pantofle bez sznurowadeł.
— Powinniście jeszcze odwiedzić królewskie ogrody, są przepiękne…
Gdy burmistrz wymieniał godne zobaczenia miejsca w Ouanne, Rose sięgnęła po jedną z kanapek pozostałych na tacy. Wciąż trzymała w dłoni kieliszek z winem, choć nie miała zamiaru teraz pić. Nie spuszczała przy tym wzroku ze Scorpiusa i jego interlokutora, lecz skupienie się na ich słowach przychodziło jej z dużą trudnością. Świat wciąż odrobinę wirował.
Nic też dziwnego, że w pierwszej chwili nawet nie zauważyła psa, który się czaił przy jej krześle. Zauważyła, co się święci, dopiero w momencie, gdy Soleil z całej siły wgryzł się w kanapkę — a przy okazji również w dłoń dziewczyny.
Rose wypuściła z ręki kieliszek i instynktownie zrzuciła psa z kolan, uwolniwszy rękę. Miejsca ugryzienia potwornie bolały, z dwóch cięć sączyła się krew. W dodatku całe wino znalazło się na sukience Rudej, a sam kieliszek na podłodze.
Gospodarze rzucili się na pomoc. Pies znalazł się za drzwiami pokoju, o które momentalnie zaczął skrobać pazurami. Jego piski były słyszalne nawet w salonie i zapewne wyrażały żal, że Soleil nie dostanie od Lucie żadnej kolacji. Sama pani domu zaklęciem wyczyściła sukienkę Rose, podczas gdy Scorpius skrupulatnie zaleczył rany na dłoni dziewczyny i pozbył się krwi. Ruda się nie odzywała i tylko syczała z bólu, gdy kolejne zadrapania się zasklepiały.
— Wszystko w porządku, Rose? — spytał ją burmistrz z zatroskaniem, pochylając się nad pobladłą dziewczyną. Z paska wylał się jego pokaźny brzuszek.
— Tak, wszystko w porządku. Nic mi nie jest.
— Przepraszamy cię za zachowanie naszego psa — dodała Lucie, posyłając Rose równie przepraszające spojrzenie. — Zazwyczaj jest grzeczny. Chcesz może herbaty? Albo wina?
— Chętnie wypiję herbatę. Naprawdę nic się nie stało, Lucie. Dziękuję za troskę.
Rose chciała wstać, lecz gdy zakręciło jej się w głowie, usiadła z powrotem na krześle, zarabiając przy okazji zaniepokojone spojrzenie od Scorpiusa. Nie wiedziała, czy wciąż była w szoku, czy po prostu działało na nią wypite wino. Po chwili się wszystko uspokoiło i dziewczyna mogła otworzyć oczy, nie bojąc się, że pokój znowu zacznie wirować. Zupełnie nieświadomie ścisnęła dłoń Scorpiusa.
— Naprawdę przepraszamy…
— Constatin, daj spokój. — Rose przewróciła oczami. — To nie wasza wina. Wypiję herbatę i mi przejdzie. Nie musicie się trząść nade mną jak jajkiem.
— Jesteście naszymi gośćmi, więc kultura tego wymaga. Ach, ten cholerny pies… Wiedziałem, że będą z nim kłopoty, gdy zaczął nam podkradać ze stołu szynkę. — Constantin potarł w zamyśleniu swoją rzadką brodę. — Rose, jak możemy ci to zrekompensować?
— Herbata w zupełności wystarczy. Naprawdę.
Rose nie dała się przekonać nawet później, gdy zarówno Lucie, jak i Constantin próbowali ją przekonać o konieczności rekompensaty. Zdaniem Rudej to był jedynie drobny, nic nieznaczący incydent i nie należało go rozdmuchiwać do rozmiarów afery. W końcu nawet najlepsze psy miewają gorsze dni, prawda?
Gdy Scorpius i Rose opuszczali już dom burmistrza i jego żony, Lucie zdołała wepchnąć w dłonie Scorpiusa olbrzymi kawał domowego ciasta, które sama upiekła. Zanim zdążył zaprotestować, uśmiechnęła się i zamknęła drzwi.

Gdy pozostali sami, Rose zakopała się pod ciepłym kocem, planując przeczytanie kilku rozdziałów książki, którą zabrała ze sobą. Scorpius usiadł tuż obok, lecz na nim z kolei zimno panujące w domu nie robiło wrażenia. Mieszkanie w lochach musiało go jakoś uodpornić.
Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Ciszę przerywały jedynie szelest kartek oraz trzask ognia szalejącego w kominku. Dłoń Scorpiusa błądziła po łydce Rose, dość skutecznie rozpraszając dziewczynę.
— Przestań.
Scorpius uśmiechał się, lecz nie patrzył na Rose, tylko na ogień buzujący w kominku.
— Przestanę, ale pod jednym warunkiem.
Ruda już wiedziała, że jego propozycja nie przypadnie jej do gustu.
— No słucham. 
— Piątego maja mam urodziny. Rodzice wyprawiają z tej okazji tradycyjny bal w moim domu rodzinnym. Chciałbym, żebyś też przyszła.
Scorpius dopiero teraz na nią spojrzał. Nie wyglądał, jakby żartował ani jakby zaraz miał cofnąć swoją propozycję. Miał nieco zamyślony wyraz twarzy, lecz w jego oczach malowała się determinacja. Rose miała pewność, że chłopak zrobi wszystko, żeby wyraziła zgodę na ten bal.
Nie zamierzała jednak poddać się bez walki.
— Chyba oszalałeś — stwierdziła wreszcie, nagłym ruchem wstając z kanapy. Nie zrzuciła z siebie koca, więc zaczęła w nim chodzić po pokoju. Nie wyglądała przez to zbyt poważnie i Scorpius nie potrafił ukryć uśmiechu. Tylko zapomniana książka spadła na ziemię. — Nie ma mowy. Nie idę z tobą na żaden bal. Nawet o tym nie myśl. Twoja rodzina nigdy mnie nie zaakceptuje.
Scorpius przewrócił oczami, podczas gdy Rose zaczęła wydeptywać ścieżkę przed kominkiem.
— Łamiesz mi serce, kobieto. Daj spokój, nie wszyscy Malfoyowie są tacy źli. Owszem, moja rodzina jest specyficzna i ciągnie się za nią niekoniecznie przyjemny smród związany z Voldemortem, ale to przeszłość. Dogadasz się z nimi. Poza tym wiesz, kto jak kto, ale ty nie powinnaś dać się zwieść stereotypom.
— Te stereotypy to nie stereotypy, tylko całkiem konkretne momenty w historii czarodziejów — przypomniała mu Rose, przerywając na chwilę swoją wędrówkę po dywanie. Irytacja z niej wyparowała, ale wciąż pozostawała niechęć do pomysłu Scorpiusa. — Naprawdę nie sądzę, żebym wyszła cało z tego spotkania.
— Nie przesadzaj. Będę cały czas przy tobie. Poza tym Al też przyjdzie. Zawsze był. No i skoro ja przeżyłem spotkanie z twoimi rodzicami, to ty przeżyjesz spotkanie z moimi. Chciałaś ich przecież poznać.
— Tak, ale…
— Proszę, Rosie. Zrób to dla mnie.
Scorpius wyciągnął rękę, żeby chwycić nadgarstek Rose i pociągnąć dziewczynę na swoje kolana. Pisnęła zaskoczona, lecz nie zaprotestowała, gdy blondyn pozbył się koca, a jego palce zaczęły błądzić po nagiej skórze jej przedramion. Czasem się na coś przydawały koszulki na ramiączkach.
— No dobrze — wyszeptała, póki jeszcze była świadoma swoich słów i czynów. — Pójdę z tobą, ale jeśli odejdziesz ode mnie dalej niż na dwadzieścia cali, to osobiście cię ukatrupię. I zapewniam, że nie będzie to przyjemna śmierć.
— Jak słodko.
Potem Scorpius ją pocałował i wszystkie myśli wywietrzały z głowy Rose.

Następnego dnia okazało się, że w Ouanne faktycznie znajduje się królewski ogród, dobrze ukryty w centrum miasta. Z zewnątrz zasłaniały go wysokie, szare mury i gdyby nie wskazówki burmistrza, Rose i Scorpius nigdy by nie wpadli na to, gdzie go szukać.
Podobnie jak zamek na wzgórzu ogród nie był strzeżony, więc para bez żadnych problemów przedostała się przez bramę.
Zaraz za nią stanęli jak urzeczeni. Rozpościerający się przed nimi widok rzeczywiście był godny królów.
Soczysta zieleń panoszyła się w każdym możliwym miejscu i wpełzała nawet na ścieżki. Drzewa oraz tuje strzelały w górę, dając dużo cienia — już się pokryły liśćmi. Zza nich wyzierały nieśmiało pierwsze kwiaty o barwnych kielichach. Niektóre z nich musiały pochodzić z dalekich stron, bo Rose dałaby sobie głowę uciąć, że takie gatunki nie rosły w Europie. Uwagę Rose przyciągnęły jednak wszechobecne drzewka pomarańczowe, na których królowały już owoce.
W samym centrum ogrodu rozpościerał się staw, w którym baraszkowały kolorowe karpie oraz żółwie. Architekt pomyślał nawet o drewnianym mostku z poręczami, z czego Rose skwapliwie skorzystała, by przyjrzeć się pływającym rybom. Scorpius leniwie podążył za nią, podziwiając jej nogi wyłaniające się spod spódniczki i trzymając dłonie w kieszeniach skórzanej kurtki. Było ciepło, lecz nie na tyle, żeby chodzić w krótkim rękawku.
Blondyn nigdy nie celował w botanice czy zielarstwie, lecz potrafił docenić piękno natury, zwłaszcza gdy jego ukochana rudowłosa stawała się niejako jej częścią. Obserwował, jak wychyla się za barierkę, a jej rdzawe włosy kontrastują z zielenią, połyskując w słońcu. Uwielbiał te krótkie momenty, kiedy nie zdawała sobie z tego, że ma widownię i po prostu robiła to, co kochała.
Sam ogród niewątpliwie zaliczał się do najbardziej romantycznych miejsc w Europie, choć jednocześnie również mało znanych. Tym więcej zresztą miał uroki, gdyż nie zadeptywały go buty zastępów turystów. Tym sposobem Scorpius i Rose mieli tylko dla siebie zacienione alejki osłonięte bluszczem od reszty świata, zakamarki stworzone przez splecione ze sobą drzewka pomarańczowe, drewniane ławki pomalowane na biało oraz żywopłotowe labirynty wyłożone żwirem.
Scorpius chwilę później pociągnął Rose do jednej z leżących na uboczu alejek pod pretekstem, że powinni usiąść. Tak naprawdę zrobił to tylko po to, by móc ją pocałować z dala od wścibskich oczu. Co prawda w ogrodzie nie było nikogo poza nimi, lecz kurtyna z chmielu zapewniała im więcej prywatności.
Rose się nawet specjalnie nie opierała, pozwoliła też palcom Scorpiusa błądzić pod koszulką. Prawdę mówiąc, wraz z pocałunkiem wszystkie myśli uleciały z jej głowy i Ruda chciała już tylko, żeby chwila trwała jak najdłużej.
Jak to zwykle z romantycznymi momentami bywa, zepsuła to najmniej romantyczna rzecz pod słońcem — burczenie w brzuchu Rudej.
Z ogrodu przenieśli się więc do malutkiej knajpki, w której serwowano najlepsze w mieście risotto. Na żadne ślimakopodobne dania Rose nie chciała nawet patrzeć.
Tego dnia zwiedzili jeszcze wszystkie pozostałe muzea w Ouanne, choć żadne z nich nie było specjalnie interesujące i nie umywało się do galerii sztuki. Tyle chodzenia jednak w zupełności wystarczyło, żeby oboje poczuli się zmęczeni.
Na szczęście w domu czekała na nich pyszna kolacja, wygodna kanapa i butelka czerwonego wina.

Przez pozostałe dni wyjazdu wychodzili na miasto jedynie wieczorem, żeby ponapawać się nocnym powietrzem, muzyką płynącą z barów i światłami rozjaśniającymi ciemności. Śródziemnomorskie wieczory miały w sobie jakiś nieokreślony czar.
Rose i Scorpius poświęcali wolny czas głównie na odkrywanie siebie nawzajem i poznawanie się na nowo. Gdy już się odważyli na kolejny krok w ich relacji, wszystko nagle stało się głębsze, prostsze. Oboje czuli się pijani szczęściem, gdy ich ciała się stykały. W swoich oczach odnajdywali i pożądanie, i miłość. Żadne z nich nie musiało nawet mówić tego na głos. Czasem czyny faktycznie przekazywały więcej niż słowa.
Rose jeszcze nigdy nie czuła się tak zrelaksowana i spokojna. Po raz pierwszy od długiego czasu nie musiała myśleć o nawale obowiązków i mogła się skoncentrować na sobie. Po raz pierwszy od długiego czasu też była w centrum czyjejś bezinteresownej uwagi i otrzymywała tyle samo, ile sama z siebie dawała. Otaczające ją ramiona Scorpiusa wystarczały za cały świat. Z nikim nie czuła się równie bezpiecznie, co z nim.
Przez krótki czas mieli swój własny raj na ziemi, wypełniony nagością, czułością, wyznaniami miłości, cichymi słowami płynącymi w mroku i czerwonym winem, którego gorycz parzyła język.
Wreszcie jednak trzeba było spakować walizki i wrócić do rzeczywistości.
Zarówno Rose, jak i Scorpiusowi przyszło to z niemałym trudem, tym bardziej, że oboje doskonale wiedzieli, że w Hogwarcie nie będą mogli tak otwarcie okazywać sobie uczuć. Przez ostatnie dni się praktycznie ze sobą nie rozstawali, jakby pragnąc nadrobić stracony czas i się nacieszyć na zapas swoją obecnością.
Dlatego ledwo postawiła stopę z powrotem na szkockiej ziemi, Rose już zatęskniła za Francją.


Wiosna zawitała tego roku do Szkocji wyjątkowo wcześnie. Już na początku kwietnia dni stały się na tyle ciepłe, że można było wreszcie wyjść bez obawy odmrożenia sobie uszu. Powróciły oślepiająco białe chmury i błękit nieba, a na wierzbach rosnących przy jeziorze zaczęły się pojawiać pierwsze pączki. Nawet trawa stawała się coraz bardziej zielona, jakby zrzucała z siebie brud zimy.
Ciepłe promienie słońca wpływały rozleniwiająco na uczniów. Z dnia na dzień pokusa rzucenia książek w kąt rosła, choć egzaminy zbliżały się nieubłaganie. Presji czasu ulegli nawet uczniowie z innych roczników niż piąty i siódmy, dotąd niezbyt się przejmujący testami końcoworocznymi.
Kwiecień minął im więc w dziwnej wiosennej gorączce, w niepokoju i w zaduchu biblioteki zamiast pod czystym niebem.
Rose z kolei odniosła wrażenie, że pora roku dodała jej sił. Miała teraz znacznie więcej energii oraz chęci do nauki. Turniej dobiegł końca, więc nie musiała już tak harować i ćwiczyć do upadłego, więc miała też więcej czasu na inne rzeczy. Do tego podczas wyjazdu do Francji zdołała porządnie wypocząć, do czego przyczyniło się kilka czynników — głównie klimat, brak jakichkolwiek obowiązków oraz obecność Scorpiusa skutecznie rozpraszającego uwagę.
Między kolejnymi powtórkami i czytaniem książek Rose pomagała w gorączkowych przygotowaniach do ślubu, którego termin został wyznaczony na dwudziestego czwartego czerwca, już po egzaminach. Czasu pozostało niewiele i Gabrielle zupełnie nie panowała nad stroną organizacyjną, choć bardzo się starała. Rose z anielską cierpliwością przejęła od niej pałeczkę i sporządziła listę rzeczy do zrobienia lub załatwienia.
Tym sposobem została przygotowana lista gości i na jej podstawie dziewczyny wypisały zaproszenia. Rose ozdobiła je za pomocą wymyślnego zaklęcia, które wymalowywało na papierze róże wyglądające jak żywe. Zaproszenia czekały więc już tylko na rozesłanie, a przyjaciółki mogły się zająć zaplanowaniem samej uroczystości.
Rose szybko zauważyła, że ilość szczegółów, o które trzeba zadbać, przyprawia o zawroty głowy, lecz paradoksalnie planowanie sprawiało jej dużo frajdy. Nie miałaby nic przeciwko planowaniu własnego wesela. Często zresztą przyłapywała się na tym, że przerywała pisanie tylko po to, by spojrzeć na pierścionek błyszczący na palcu Gabrielle. Choć nie przyznałaby się do tego głośno, Rose jej zazdrościła i żałowała, że Scorpius się jeszcze nie zdecydował na ten krok.
Jasne, byli ze sobą blisko, uprawiali nawet seks, ale nie zanosiło się na to, żeby w najbliższym czasie ich relacja miała się wznieść na wyższy poziom. Rose nie wyobrażała sobie życia bez Scorpiusa i w głębi duszy miała nadzieję, że chłopak sam zrobi krok naprzód. Nie miała w sobie takich pokładów gryfońskiej odwagi, żeby z nim o tym zwyczajnie porozmawiać.
Pod tym względem była tchórzem.
Gabrielle i Malcolm planowali się pobrać w rodzinnych stronach przyszłej panny młodej. Było tam wystarczająco dużo miejsca, żeby w ogrodzie rozłożyć namiot mieszczący wszystkich gości, wszyscy też zmieściliby się na noc w domu.
Najwięcej czasu przyjaciółki poświęciły dyskusji o gościach nieposługujących się magią. Nie wszyscy członkowie obu rodzin wiedzieli, że mają krewnych czarodziejów, więc Krukonki długo się zastanawiały nad tym, jak uniknąć zderzenia się dwóch światów, choćby i przypadkowego. Wystarczyło tylko, że ktoś podpatrzy chowaną różdżkę, lub, co gorsza, rzucane zaklęcie. Jakiś czarodziej mógł też beztrosko paplać o quidditchu czy najnowszych osiągnięciach w dziedzinie magomedycyny. Niebezpieczeństwo było zbyt duże, żeby można je zbyt wzruszeniem ramion.
Wreszcie Rose zaproponowała eliksir bazujący na zaklęciu Obliviate, który miał sprawić, że mugole zaraz po wyjściu z przyjęcia zapomnieliby o wszystkim, czego się dowiedzieli o świecie czarodziejów. Wywar nie wymazywałby też pamięci całkowicie, więc osoby, które wiedziały wcześniej o istnieniu magii, niczego by nie zapomniały. Wystarczyło tylko dodać eliksir do wszystkich napojów.
Gabrielle jedynie żywiołowo przytaknęła, wyrażając zgodę. Zostawiła Rose sam na sam z rysunkami, lecz później dzielnie asystowała przy warzeniu eliksiru.
Malcolm zresztą również aktywnie pomagał w przygotowaniach. Omawiał z Gabrielle każdy szczegół i wspólnie podejmowali decyzję, a Rose służyła im zapleczem technicznym oraz swoimi kontaktami w czarodziejskim świecie.
Pewnego dnia Gabrielle postanowiła udać się na poszukiwania ślubnej sukienki. Rose czuła, że to się skończy katastrofą, więc wyjątkowo niechętnie ruszyła z przyjaciółkami do Hogsmeade. Wypad był zapowiadany już od dłuższego czasu, lecz Ruda wcale nie czuła się bardziej przygotowana psychicznie na to, co miało nastąpić. Ellie zresztą też nie miała szczególnie szczęśliwej miny.
Gabrielle uparła się bowiem, że chce suknię z mugolskiego salonu ślubnego. W tym celu musiały dotrzeć do niemagicznej części Londynu. Na szczęście Gab pozostało tyle oleju w głowie, żeby na dzień tortur wyznaczyć sobotę, więc wymknęły się niespostrzeżenie z zamku. Jednak na wszelki wypadek Rose uprzedziła Scorpiusa, dokąd się wybierają, żeby w razie ich zaginięcia ktoś wiedział, gdzie ich szukać.
Wraz z wizytami w kolejnych salonach złość Gabrielle rosła, a wraz z nią znudzenie Elissy i niezrozumienie Rose. Przyszła panna młoda przymierzyła już co najmniej milion sukienek i choć w niektórych z nich wyglądała naprawdę fantastycznie, żadna jej nie odpowiadała. Żadna, jak wyjaśniała sfrustrowana Gabrielle, nie miała w sobie tego czegoś, co powinna mieć kreacja ślubna. Czego dokładnie — tego już nie sprecyzowała.
Podczas gdy blondynka przymierzała kolejne sukienki, a Elle ze znudzeniem rozglądała się dokoła, siedząc na białej pufie w poczekalni, zmarszczka na czole Rose tylko się pogłębiała. Dziewczyna w żaden sposób nie mogła zrozumieć, dlaczego Gabrielle nie chce uszyć sukni u madame Malkin. Nie dość, że wtedy już dawno miałyby za sobą tę szopkę z przymierzaniem, to jeszcze sukienka byłaby po prostu idealna i w każdym calu perfekcyjna. I to bez zbytniego komplikowania sobie życia wizytą w mugolskim Londynie.
Gdy wyszły z ostatniego salonu, wciąż z pustymi rękami, Rose zaordynowała poszukiwania przytulnej kawiarni. Po takim dniu należała im się odrobina przyjemności na poprawienie humorów.
Dopiero gdy opadły na miękkie kanapy w kafejce za rogiem i zamówiły swoje napoje, Gabrielle z westchnieniem wyjaśniła przyczyny swojego szaleństwa.
— Zawsze chciałam wziąć mugolski ślub — wyznała. — Chciałam się choć raz poczuć jak zwyczajna dziewczyna myśląca tylko o ślubie z ukochanym. Moi rodzice wzięli ślub kościelny, więc sami rozumiecie… Każda dziewczyna marzy o białej sukience i fanfarach!
— Rozumiemy, Gab. — Rose uśmiechnęła się lekko. — Ale przecież madame Malkin może ci uszyć równie wspaniałą suknię, gdy jej powiesz, czego oczekujesz.
— Ech, wiem, nie chciałam zabrzmieć tak smętnie. Miałam po prostu nadzieję, że znajdę sukienkę marzeń w mugolskim świecie, ale chyba jednak nie ma na to szans. No trudno — westchnęła blondynka, skinieniem głowy dziękując kelnerce stawiającej na ich stoliku zamówione kawy. — Dziękuję, że ze mną poszłyście i wytrzymałyście tę katorgę. Nie wiem, jak ze mną w ogóle wytrzymujecie. Potrafię ostatnio gadać tylko o ślubie i nie mam czasu spytać, co u was.
— Jesteśmy przyjaciółmi, Gab. Przyjaciele od tego są. Poza tym twój ślub to teraz priorytet, więc wiesz, nic dziwnego, że gadamy tylko o tym.
— Wiem, ale ile można słuchać o ślubie! Nawet ja mam tego dosyć. Opowiedzcie mi lepiej, co u was. Ellie, jak Greg? Jego mama już wyzdrowiała?
Elissa się wyraźnie ożywiła.
— Tak, już wszystko u nich w porządku. Eliksir zadziałał, więc naprawdę się cieszę. No a między mną a Gregiem już wszystko dobrze, ale to chyba wiecie. Myślimy o wspólnym mieszkaniu…
— Cieszę się. Zasługujecie na to — odparła Rose, gdy Gabrielle walczyła z falą wzruszenia i łzami napływającymi do oczu. — Macie już na oku jakieś miejsce?
— Owszem, znaleźliśmy całkiem przytulne mieszkanko na Pokątnej. Jest małe, ale naprawdę śliczne. Poprzedni właściciele zrobili już w nim remont, więc ściany są świeżo pomalowane — opowiadała z entuzjazmem Elissa, mieszając łyżeczką w swoim kubku. — Kuchnia i łazienka też już są wyposażone, więc brakuje tylko mebli do salonu i sypialni. Jak mówiłam, to nic wielkiego, ale przynajmniej własne… I jak na tak dobrą lokalizację, cena też była przyzwoita.
— Przeprowadzacie się od razu po skończeniu szkoły?
— Pewnie tak.
— Merlinie, czuję się już tak staro — wtrąciła ze śmiechem Gabrielle, popijając swoje waniliowe latte. — Nie mogę uwierzyć w to, że niedługo biorę ślub, Ellie się przeprowadza, kończymy szkołę… A dopiero co byłyśmy przerażonymi pierwszakami, które się gubiły w zamku!
Rose przewróciła oczami.
— Daj spokój, już tak nie przesadzaj, Gab. Siedem lat to jeszcze nie stulecie.
— Ja tu próbuję być romantyczna…
— Oczywiście. — Ruda parsknęła śmiechem. — Skoczymy jeszcze do madame Malkin?
— Pewnie.
— To musimy się zbierać, bo zakład jest czynny tylko do osiemnastej.

W sklepie nie było zbyt wielu klientów, właściwie tylko jedna osoba, więc madame Malkin i jej córka szybko się zaangażowały w przygotowanie sukni Gabrielle. Cierpliwie słuchały jej uwag i wprowadzały poprawki, aż wreszcie suknia rzeczywiście stała się idealna. Rose i Elissa z czystym sumieniem mogły to potwierdzić.
Wracały do Hogwartu z lekkimi sercami, śmiejąc się i wymieniając żarciki, zupełnie jakby wciąż były pierwszoklasistkami, a nie poważnymi osiemnastolatkami kończącymi zaraz szkołę.
Żadna nie powiedziała tego na głos, ale ciążyła im świadomość, że to jeden z ostatnich takich wieczorów w Hogwarcie.

1 komentarz:

  1. Piękna ta francuska przygoda... a końcówka niby tez przyjemna, ale we wszystkim taka melancholia... ach

    OdpowiedzUsuń

Czarodzieje